Wilk z Wall Street (Recenzja filmu)

Jan Pelczar | Utworzono: 2014-01-02 08:50 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Nawet jeśli członkowie stada nie oddają liderowi należnego szacunku. Jeśli spotkacie na ulicy grupę ludzi, którzy pomrukują, wystukując rytm o własne klatki piersiowe, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że wyszli właśnie z seansu „Wilka z Wall Street” i naśladują scenę, w której Matthew McConaughey wykłada Leonardo DiCaprio prawidła rządzące finansowym biznesem. Najważniejsze jest złowienie klienta, później trzeba go już tylko trzymać na wędce, stosując przynętę w postaci kolejnych inwestycji i szans na większy zysk. W międzyczasie prawdziwe rekiny finansjery wybierają z zatoki dolarów żywą gotówkę w postaci prowizji. Gdy się zorientujemy, będziemy łapczywie poszukiwać wody i tlenu pośród ławicy innych śniętych ryb złapanych w sieci kapitalizmu. Scorsese nie pozostawia złudzeń, obnażając mechanizmy, które doprowadziły do kryzysu finansowego. I pokazuje, że przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi nie jest szczeliną do zasypania, ale fundamentem, na którym zbudowano obecny ład. Marzenie o estetycznej rozpuście i niekończącej się ekstazie napędza filmowy wykład obficie podsypany kokainą, innymi narkotykowymi wynalazkami i seksualnym nieumiarkowaniem.

„Wilk z Wall Street” to film fenomenalny, prawdopodobnie najbardziej udane dzieło nadchodzącego sezonu nagród, ale na Oscary dla najnowszej produkcji duetu Scorsese- DiCaprio bym nie liczył. Stateczni i konserwatywni członkowie Akademii głośno wyrażają swoje zniesmaczenie, a córka jednego ze współpracowników Jordana Belforta, którego wspomnienia posłużyły za kanwę scenariusza, oskarża twórców o gloryfikowanie oszustów finansowych. Ci pierwsi są nie na czasie i nie zauważyli w jak płynny sposób wiekowy Scorsese wplótł w swoją sensacyjną narrację swobodę opowiadania o seksualnych zachowaniach, charakterystyczną dla filmów Judda Apatowa. Jonah Hill, grający u boku Leonardo DiCaprio, nie jest zresztą jedyną znaczącą twarzą na przebogatym drugim planie.

Autorka głośnego w ostatnich dniach listu, oskarżająca Scorsesego o wychwalanie psychopatycznych zachowań, odebrała film bardzo dosłownie, bez dystansu. To w świecie kina nic nowego. Rok temu Spike Lee po premierze „Django” zarzucał Quentinowi Tarantino rasizm, na podobnej zasadzie można było oskarżać Francisa Forda Coppolę po premierze „Ojca chrzestnego” o gloryfikowanie mafii. Scorsese nie potęguje „narodowej obsesji na punkcie bogatcwa i statusu”, nie pochwala chciwości. On to wszystko po prostu zręcznie opisuje, mając do dyspozycji scenariusz Terence'a Wintera, wielce utalentowanego współtwórcy „Rodziny Soprano” i „Zakazanego imperium”. Zarzuty pod adresem twórców „Wilka z Wall Street” są o tyle zaskakujące, że film, który z energią dynamitu i w rytmie niekończącej się, obscenicznej imprezy, obrazuje wzlot i upadek Jordana Belforta, z dydaktycznym wręcz zacięciem obnaża mechanizmy, które wyniosły firmę głównego bohatera na szczyt i w bardzo czytelny sposób buduje metaforę: Stratton Oakmont to Ameryka. Widzowie mogą w głębi kinowych foteli aspirować do roli bogaczy, niczym zdziczały momentami tłum pracowników, ale powinni zdawać sobie sprawę, że w zdecydowanej większości pełnią rolę wystrzeliwanych w pierwszej scenie do tarczy ludzkich pocisków. Posród parady wyzywających scen i pikantnych dialogów najbardziej znamienny jest moment narady, gdy narracja powraca do punktu wyjścia. Organizatorzy firmowej imprezy chcą stworzyć pozory, że los zatrudnianych karłów leży im na sercu, ale tak naprawdę liczą się jedynie zabezpieczenia prawne i dbałość o wizerunek.



W późniejszej rozmowie Belforta z agentem FBI nieprzypadkowo pojawia się nazwa Lehman Brothers, a szef powstałej w warsztacie firmy nie bez powodu wygłasza płomienne mowy, odwołując się do statku Mayflower. Ameryka kocha mowy i kazania, ale rzadko kiedy chce do końca i ze zrozumieniem wysłuchać jaki ktoś miał sen. Charyzma oszustów, ich pełen powabu styl życia zbudowany na fałszu i czyimś kosztem – to przecież nic nowego, ale Scorsese pokazuje to z energią rozsadzającą ekran i wpędza część widzów w konfuzję. Skoro DiCaprio jako ewangelista łatwego pieniądza tak bardzo im się podoba, to jakim cudem może być czarnym charakterem? Postawiłbym raczej pytanie: jak wielkim niewypałem był „Wielki Gatsby”, skoro w kolejnym wcieleniu bogacza ten sam aktor zmienia się w ekranowy dynamit?

Wilk DiCaprio przypomina w swoim opętaniu Jacka Nicholsona. I powinien przekonać największych sceptyków, że staje się aktorem w najwyższej kategorii wagowej. Z filmową drogą DiCaprio jest podobnie jak z piłkarską karierą Cristiano Ronaldo. Po zachwycie z „Co gryzie Gilberta Grape’a”, którego w paru scenach „Wilka” widz może sobie zresztą przypomnieć, przyszedł okres brylantyny na włosach i gwiazdorstwa niepopartego żadną przekonującą kreacją. To był DiCaprio z „Titanica”, przypominający Ronaldo z czasów gry w Manchesterze United: wielki talent, ale nieprzekonujący w poważnych sprawdzianach. Dzisiaj Cristiano nie pęka przed nikim i jest faworytem do Złotej Piłki. DiCaprio śmieje się zaś z „Titanica”, krzycząc w scenie morskiej katastrofy jachtu, że jest mistrzem nurkowania i na pewno nie utonie. U jego boku błyszczy seksowna Margot Robbie, o glosie Scarlett Johansson i zachowaniach kobiet z „Rodziny Soprano”. W przebogatej obsadzie wyróżniają się nie tylko aktorzy, ale i reżyserzy: Rob Reiner w roli ojca głównego bohatera i Spike Jonze jako szwajcarski bankier. W ostatniej scenie pojawia się też prawdziwy Jordan Belfort, zapowiadając swoje ekranowe alter ego jako największego łajdaka, jakiego poznał w życiu. Jego wspomnienia, poddane obróbce przez Scorsese, mogą wydawać się atrakcyjne, ale diabeł tkwi w szczegółach. Kto nie odczyta filmu dosłownie i zejdzie poniżej poziomu gagów, dostrzeże zatrważające pokłady bezwzględności, jakbyśmy patrzyli na nową wersję „Czyż nie dobija się koni”. Fakt, że za finansowe grzechy nie ma piekła, że spada się na cztery łapy do luksusowych więzień, na serie wykładów, do reality show i na kolejne imprezowe wakacje, nie jest winą Scorsese i DiCaprio. Oni, jak chociażby przed rokiem Costa Gavras w „Żądzy bankiera”, przedstawili współczesny świat, przypominający pod wieloma względami struktury mafijne. Jest przy tym jedno charakterystyczne rozróżnienie. Z ferajny byli chłopcy, z Wall Street są wilki.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.