Adrian Belew przed sobotnim koncertem we Wrocławiu (ROZMOWA)

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2016-02-20 09:07 | Zmodyfikowano: 2016-02-20 09:07

To twoja pierwsza wizyta we Wrocławiu, choć nie pierwsza w Polsce. Rozmawiałem przed momentem z członkami supportującego was Lizzarda – przyjęcie trasy jest wspaniałe, i dużo obiecują sobie po polskiej publiczności, którą już znają. Ty chyba też?

Tak, nie mogę się doczekać. Grałem już u was kilka razy, z różnymi projektami i za każdym razem przyjęcie naszej muzyki było bardzo emocjonalne i gorące. Takie momenty pamięta się bardzo długo.

Pewnie pamiętasz też swoje pierwsze profesjonalne nagranie. Do studia wszedłeś w 1979 r. wraz z Brianem Eno i Davidem Bowie. Ale tak naprawdę twoja kariera muzyczna wystartowała w połowie lat 1950. To przecież wtedy, jako pięciolatek ku uciesze swoich rodziców, śpiewałeś piosenki przy akompaniamencie szafy grającej...

Kiedy byłem dzieckiem lubiłem śpiewać. Mogę powiedzieć, że robiłem to cały czas. Nie tylko śpiewałem piosenki, które w tym czasie puszczane były w radiu, ale nawet kiedy ktoś zadawał mi pytanie, odpowiadałem na nie - nie mówiąc - tylko śpiewając. Kochałem to! A potem okazało się, że mam naturalne poczucie rytmu i w lot odczytuję harmonię, tempo piosenki której fragment przed momentem usłyszałem. Weźmy na przykład piosenki The Everly Brothers. Miały ciekawe harmonie, które od początku były dla mnie wyczuwalne, choć dla dziecka nie jest to tak oczywiste.

Twoi rodzice zajmowali się w jakiś sposób muzyką?

Nie. W mojej rodzinie nie było nikogo kto miałby cokolwiek wspólnego z muzyką. Moi rodzice zawsze zachęcali mnie do śpiewania, w gronie rodziny czy znajomych. Traktowałem to jak dobrą zabawę i dzięki temu szybko odkryłem, że to coś, co sprawia mi ogromną radość.

Kariera wokalna na jakiś czas została jednak przerwana, postanowiłeś zostać szkolnym doboszem...

W wieku 12 lat dołączyłem do szkolnego zespołu, w szkole też odbywały się wszystkie moje próby. Masz rację, zostałem doboszem – uczyłem się grać marsze i tym podobne rzeczy. Wkrótce występowałem już na uroczystościach szkolnych, paradach czy meczach futbolu. Moi rodzice byli zadowoleni, że robię coś, co sprawia mi przyjemność. Dzięki temu w końcu mieli też więcej czasu dla siebie, zyskując przy tym sposobność oglądania swojego syna w roli maszerującego dobosza orkiestry szkolnej, a to chyba było dość urocze.

Wszystko to działo się w twoim rodzinnym Civington?

Już nie. Przeprowadziliśmy się do pobliskiego Ludlow, położonego nad rzeką Ohio, na granicy dwóch stanów. W Ludlow uczęszczałem do miejscowej szkoły i jak mówiłem, grałem tam też w szkolnej orkiestrze. Kiedy miałem 14 lat i byłem w 9 klasie, przeprowadziliśmy się na południe, do Florence. Musiałem porzucić szkolną orkiestrę, ale we Florence wstąpiłem do swojego pierwszego zespołu i zostałem tam perkusistą. Perkusistą, który nie miał własnej perkusji. [śmieje się]

Potem, w latach 1960. zasiliłeś szeregi The Denems, lokalnego cover bandu. Byłeś już wtedy ponoć niezłym perkusistą?

Byłem perkusistą i wokalistą. Mieliśmy trzech wokalistów. Ja wcielałem się w McCartneya, Lynne'a, graliśmy głównie piosenki The Beatles.

Chciałbym, żebyś powiedział co było potem, bo tutaj przyznaję mam małą dziurę. Aż do połowy lat 1970. kiedy odnajdujemy cię w grupie Sweetheart. Tam również jesteś wokalistą, ale perkusja zmieniła się w gitarę.

Pomiędzy The Denems i Sweetheart było całe mnóstwo zespołów. Ta rotacja trwała jakieś 10 - 12 lat? W jednym z tych zespołów faktycznie zmieniłem perkusję na gitarę. Przez cały ten czas ćwiczyłem swoją grę, a ponieważ byłem bardzo wymagający w stosunku do samego siebie, coraz lepiej poznawałem instrument. W końcu grałem już na niej lepiej niż na perkusji, więc zmiana była czymś normalnym. A potem w połowie lat 1970. przeprowadziłem się do Nashville żeby grać w zespole Sweetheart.

Sweetheart tworzyło pięciu muzyków. Wasz najważniejszy występ przypadł na wieczór 18 października 1976 r. W klubie Funny's w Nashville graliście swój standardowy set. Niespodziewanie dla wszystkich, wasz znajomy Terry Pugh, tego dnia okazał się być kierowcą Franka Zappy, który po koncercie w Nashville postanowił nieco się rozerwać i posłuchać miejscowego grania. Po 40 minutach waszego występu, Zappa podchodzi do Ciebie i mówi: „Kiedy za pół roku skończę trasę, zgłoś się do mnie na przesłuchanie”. Dlaczego z całej piątki wybrał ciebie?

Myślę, że Frank miał zwyczaj sprawdzania lokalnych talentów, gdziekolwiek grał. Zamierzenie było proste: „Może znajdę kogoś, kto w przyszłości po zamknięciu obecnego projektu, będzie mógł zasilić mój nowy zespół?”. Wydaje mi się też, że zawsze szukał dobrych wokalistów. Tamtego wieczoru nie liczyło się to czy grałem na basie czy klawiszach. Myślę, że zainteresowała go moja umiejętność wcielenia się w różnych wokalistów i dobrego imitowania ich głosów.

Jako cover band graliśmy piosenki różnych wykonawców. W takim zespole, musisz brzmieć jak grupa, którą naśladujesz. Jeśli graliśmy kawałek Steviego Wondera – brzmiałem jak Stevie Wonder. Podobnie z Paulem McCartneyem. Przez te 40 minut oprócz grania na gitarze, zaśpiewałem kilka kawałków o skrajnej stylistyce wokalnej. A że Zappa nie szukał wtedy perkusisty tylko muzyka o takich właśnie możliwościach – jego wzrok skierowany był na mnie.

Partia wokalna „Flakes”, będąca bardzo udaną parodią głosu Boba Dylana, była pomysłem twoim czy Franka?

To był zupełny przypadek. Od poniedziałku do piątku z całym zespołem przygotowywaliśmy się do tournée. Próby odbywały się w domu Franka, w którym przez cały ten czas mieszkałem. Któregoś dnia, nie pamiętam czy była to sobota czy niedziela, Frank przyszedł do mnie i pokazał nad czym pracuje. A nie było to jego typowe zachowanie, bo zazwyczaj przychodził z gotowymi rzeczami, których uczyliśmy się grać. W każdym razie zagrał i zaintonował kilka fragmentów „Flakes”, a ja stwierdziłem, że to dylanowskie zawodzenie świetnie będzie pasowało do całości i zaśpiewałem. Frank z zainteresowaniem posłuchał i powiedział tylko: „OK. Ale masz też tak zaśpiewać podczas koncertu”.

Wydaje mi się, że w świecie muzyki rockowej w ostatnich kilkudziesięciu latach mieliśmy do czynienia z dwoma wielkimi, bezkompromisowymi liderami. Z jednej strony Frank Zappa, z drugiej Robert Fripp. Kiedyś zastanawiałem się, czy jeśli kiedykolwiek doszłoby do ich współpracy, jak mogłaby ona wyglądać. Czy w ogóle byłaby możliwa, czysto teoretyzując. Czy można ich w ogóle porównać?

[dłuższa chwila ciszy]

Rzeczywiście, spotkałem się z tym. Dziennikarze, krytycy muzyczni szukają czegoś wspólnego, czy nawet stawiają znaki równości między nimi.

Coś w tym jest, chociaż... To dwa zupełnie różne światy, osobowości. Najkrócej mówiąc, amerykański geniusz i angielski ekscentryk. To co ich łączy, to absolutna potrzeba kontroli wszystkiego co związane było z muzyką, z działalnością zespołu, choć było to osiągane zupełnie różnymi środkami.
Nigdy nie mogliby ze sobą zagrać, ludzie o tak mocnej potrzebie dominacji, kontroli, to byłoby niemożliwe w ramach jednego zespołu.

Zostając przy King Crimson, to pytanie usłyszał już Trey Gunn, Pat Mastelotto i Tony Levin. Płyta „THRAK”, to jedna z najważniejszych, najodważniejszych propozycji lat 1990. King Crimson skrojone po raz kolejny na nowo, choć z kilku już opatentowanych i sprawdzonych motywów. Z jednej strony instrumentalne, surowe „VROOOM" z drugiej „Walking on Air” - świetna, bardzo prosta piosenka. Słowo 'piosenka' do King Crimson zupełnie mi nie pasuje, choć ten kawałek doskonale współbrzmi z całym materiałem. Opowiedz coś o nim.

Po 7 latach nieobecności King Crimson, Robert zadzwonił do mnie i powiedział, że chciałby popracować nad nową muzyką. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać, choć mój manager wierzył w projekt, zaznaczając tylko, żeby ta nowa muzyka nie powielała już tego co robiliśmy do tej pory, bo będzie to brzmieć jak ramota.

„VROOOM" na początku wcale nie brzmiał tak jak w wersji znanej z albumu. Miał bardzo wolne tempo. Kiedy Robert zagrał go po raz pierwszy, wiedziałem już co na myśli miał mój manager [śmieje się]. Popracowaliśmy nad tą i pozostałymi kompozycjami, ale kluczowy okazał się szereg koncertów w Argentynie. W konfrontacji z publicznością, wszelkie wątpliwości co do poszczególnych partii przerodziły się w rozwiązania. Wszystko zostało dopracowane  w sposób, który utrwaliliśmy na „Thrak". Dziełem Roberta były wszystkie instrumentalne utwory w stylu „VROOOM" czy „THRAK". Ja natomiast od początku do końca odpowiedzialny byłem za nazwijmy to piosenkowe fragmenty, z wyraźnie zarysowaną linią melodyczną, tekstem, takie jak „Walking on Air". Chciałem napisać fragment o dwójce bardzo bliskich sobie osób. Nie kochanków, bardziej  przyjaciół czekających na spotkanie. 

O „THRAK" zapytałem celowo, bo na tej płycie Robert Fripp przedstawił koncepcję zespołu w formie podwójnego tria. A ty, w tym właśnie formacie, od kilku lat działasz z powodzeniem.

Wiesz, trzy osoby stanowią najmniejszą grupę ludzi, o której można powiedzieć, że tworzy zespół. Dwie osoby to w końcu duet [śmieje się]. Poważnie jednak, bas, perkusja i gitara to instrumentarium, które jest w stanie stworzyć naprawdę sporo skomplikowanej formalnie muzyki. Trzech maksymalnie skupionych muzyków, zachowuje przestrzeń na kreację, improwizację. Zresztą w ramach Power Trio gramy utwory, które pierwotnie napisane były dla 6 osób, ot choćby „Dinosaur” i uwierz, musimy nieźle się napracować, żeby zabrzmiało to dobrze! Gramy też swoje kompozycje, ale połowa występu to przekrojowy materiał King Crimson. Materiał, który jak już mówiłem, nie powstawał z myślą o trzech osobach. Jest to dla nas zaletą, bo praca nad tą muzyczną tkanką w naszym pomniejszonym składzie sprawia, że musimy reinterpretować ją na nowo, zachowując jednak jej główne zręby. Zresztą przekonacie się, czy nam się to udaje.

Czy formując Power Trio, nie czułeś się nieco jak Zappa przygarniający młodego Adriana Belew?

Trochę tak. Zresztą to dość ciekawa historia, bo znowu zadziałał przypadek. Kiedy Robert po raz kolejny zawiesił działalność King Crimson, wiedziałem że chcę nadal tworzyć. Tym razem jednak nie chciałem być ograniczony ramą żadnego zespołu. Tak się złożyło, że w Filadelfii odbywałem seminarium z młodymi muzykami i spotkałem tam dwójkę niebywale zdolnych dzieciaków. To była Julie Slick i jej brat Eric. Eric co prawda już z nami nie gra, jego miejsce zajął Tobias [Ralph], ale wracając... Uderzyło mnie to, że oboje nie myśleli o karierze, pieniądzach, po prostu chcieli grać swoją muzykę. Ten entuzjazm, ich młodzieńcza witalność były bardzo zaraźliwe i wiedziałem wtedy, że chcę z nimi grać. Świetnie się dogadywaliśmy więc już w Filadelfii zagraliśmy pierwszy koncert, jeszcze jako nieformalne Power Trio.

Gracie 10 lat, to że jest między wami muzyczna chemia to rzecz pewna.

Mamy doskonałą relację. Dużą zaletą naszego projektu jest otwartość sceniczna. Graliśmy na dużych festiwalach ale i w całkiem kameralnych salach. Z King Crimson nigdy nie zagrałbym w takim miejscu jak mały słowacki klub w miejscowości Brezno. Świetna publiczność, doskonale reagującą na to co dzieje się na scenie, ale wiem że Robertt Fripp na coś takiego nie dałby zgody, nie teraz, nie w obecnej sytuacji.

Ale ja mam swój cykl, wiem czego obecnie potrzebuję i powiem ci szczerze, że granie dla ludzi miarowo oklaskujących naszą muzykę – to nie dla mnie, to nie dla Power Trio. Zresztą, przemierzyliśmy świat 2 bądź nawet 3 razy. Kiedy jesteśmy na scenie, chemia jest wszechobecna. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że wzajemnie potrafimy odczytać zamiary partnera, co jest doskonałe w przypadku naszych improwizacji. Daje im zupełnie unikalny, możliwie najpełniejszy i najszczerszy wymiar.

Na koniec, chciałbym żebyś opowiedział o dziele, nad którym wytrwale pracujesz już od kilku lat. FLUX czyli aplikacja mobilna, łącząca muzykę i sztukę w interaktywne doświadczenie 30 – minutowej, niepowtarzalnej projekcji? O co dokładnie chodzi?

Od 50 czy 60 lat, piosenki wyglądają tak samo: trzy zwrotki, refren, solo - całość od trzech do pięciu minut. To anachronizm w stosunku do tego co dzieje się obecnie. Internet to wspaniałe narzędzie, dzięki któremu zmienił się nasz proces przetwarzania informacji. Pochłaniamy ogromne ilości danych, ale często są to bardzo powierzchowne bodźce. Ważne dla nas jest to, żeby było ich dużo, żeby niosły unikalne treści. Z racji ilości informacji, przyciągają one naszą uwagę na krótką chwilę.

FLUX to muzyka, która za każdym odtworzeniem ma być czymś zupełnie nowym, innym, choć złożonym z wcześniej przygotowanych próbek. Możesz usłyszeć piosenkę w całości. Za drugim razem usłyszysz tylko drugą zwrotkę i refren. Dostajesz pół godziny muzyki, gotowych sekwencji instrumentalnych, skompilowanych z różnymi efektami, loopami gitarowymi, którym towarzyszą również efekty wizualne. W rogu ekranu znajdzie się przycisk "Ulubione". Jeśli usłyszysz coś naprawdę interesującego, przycisk "Ulubione" automatycznie umieszcza ten fragment na liście odtwarzania. 

FLUX ma sprawiać radość przez muzykę zawartą w małych próbkach, stopionych w jedną, 30 - minutową całość, która zawsze jest unikalna. Praca nad oprogramowaniem trwała dwa lata i podjęli się jej zapaleni do tego pomysłu programiści z holenderskiej firmy Mobgen.

Adrian Belew Power Trio już dziś o 20.00 zagra w sali koncertowej Radia Wrocław.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.