ŚMIETANKA TOWARZYSKA **** (Recenzja)

Jan Pelczar | Utworzono: 2016-08-16 17:22 | Zmodyfikowano: 2016-08-16 17:22

Po ostatnich, mniej niż bardziej udanych filmach twórcy „Annie Hall”, z irytującym wielu krytyków „Irracjonalnym mężczyzną” na czele, wydawało się, że pomysł, by Allen nakręcił serial dla Amazona, będzie chybiony. Po premierze „Śmietanki towarzyskiej” wielu kinomanów i serialomaniaków nie będzie się mogło doczekać „Kryzysu w sześciu scenach”. Szczególnie, że reżyser stanie też przed kamerą. W „Śmietance” oglądamy jego kolejne alter ego. To młody chłopak, który w pogoni za marzeniem trafia do Hollywood. Jego wuj jest tam ważnym producentem. Przybysz z Bronksu zakochuje się w Los Angeles w sekretarce wuja. Szybko okazuje się, że o jej serce będzie trudniej niż o karierę w wytwórniach, których ważniacy mają czas i ochotę jedynie na współpracę z gwiazdami.

Żeby było ciekawiej u Allena gwiazdy grają koncertowo. Steve Carrell w roli wuja Phila (swoją drogą nie wierzę, by to była przypadkowa zbitka, tak jak inni doszukują się w innych filmowych imionach aluzji do „Podwójnego życia Weroniki”) jest momentami równie nieprzyjemny, co w nominowanej do Oscara kreacji w „Foxcatcherze”, Jesse Eisenberg po raz pierwszy od „The Social Network” znajduje właściwe ujście dla swojego neurotycznego sposobu bycia, ale pierwsze skrzypce gra Kirsten Stewart. To nie jest pierwszy udany występ aktorki, którą za role w sadze „Zmierzch” wyśmiewano w internetowych memach, ale ta rola wyszła jej najlepiej. Stewart jest tu nie do poznania, zatapia się w konwencję, flirtuje z bohaterami i z widzami. Zdaniem części znawców życia i twórczości Allena, jej postać w tym filmie to allenowska wizja jednej z jego dawnych partnerek: słynnej aktorki Diane Keaton.

„Śmietanka” to w oryginale „Cafe Society” – od nazwy własnej konkretnej restauracji, ale i zjawiska społecznego z lat trzydziestych XX wieku. W amerykańskich metropoliach zaczęły się tworzyć, znane już wcześniej z europejskich stolic, kawiarniane elity. W nowym świecie żyły na bogato – do steków przygrywały całe orkiestry, na żywo grano najwspanialszy jazz, na zwykłe kolacje przywdziewano eleganckie suknie. Przywileje nielicznych dla mas opisywała bulwarowa prasa. Zaczytywał się nią także Allen. Wspomnienia z dzieciństwa postanowił odtworzyć z pietyzmem. Film ogląda się wybornie dzięki kostiumom Suzy Benzinger i scenografii Santo Loquasto oraz zdjęciom Vittorio Storraro (operator „Czasu apokalipsy” i „Ostatniego tanga w Paryżu”) Allen ostatnio dał się namówić na zdjęcia cyfrowe, co ułatwiło prace nad filmem kostiumowym.

Najważniejsze, że Allen znów sprawia, że sala kinowa trzęsie się ze śmiechu, Wychodzi mu i humor sytuacyjny w scenie z początkującą prostytutką i powtarzający się żart o brutalnym gangsterze, a przede wszystkim klasyczne dla jego repertuaru docinki żydowsko-katolickie. Sarkastyczny, jak za najlepszych lat, a w dodatku pełen niespodziewanych podtekstów i aluzji – najnowszy Woody Allen udał się: jest zabawnie i smacznie.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.