Jay S. Jacobs "Dzikie lata. Muzyka i mit Toma Waitsa"

Jerzy Węgrzyn | Utworzono: 2007-10-23 23:28 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Największą zaletą obu książek jest to, że w ogóle są, choć tak barwna postać jak Tom Waits z pewnością zasługuje na bardziej znaczące dzieła sobie poświęcone. Inną sprawą jest to czy sam zainteresowany takich dzieł oczekuje.

Wiadomo - i to podkreśla bardzo mocno w wydanej właśnie u nas książce jej autor – że Waits obsesyjnie wręcz chroni swoją prywatność, a do tego ma niezwykle oddanych przyjaciół, którzy gotowi są nadstawić własną pierś, żeby tylko osłonić go przed nazbyt dociekliwymi dziennikarzami. Jay S. Jacobs oświadcza więc we wstępie, że szanuje taką postawę swego bohatera. Mało tego, postanowił nie przekraczać granicy, którą Waits z takim trudem wytyczył. I może nawet należałoby pisarza pochwalić za takt i delikatność, ale z drugiej strony trudno odpędzić myśl, że mogło powodować nim zwykłe lenistwo. Bo sądząc po wykazie źródeł, jaki Jacobs zamieszcza w swojej książce wychodzi na to, że pracując nad książką wykonał raptem kilka telefonów, wymienił jeden faks i przeprowadził jedną rozmowę twarzą w twarz z osobami z otoczenia Waitsa - i to takiego raczej dalekiego niż bliskiego. Wychodzi na to, że wszystko, co zrobił, to przewertował trochę starych gazet i z tego skompilował swoje dzieło. Innymi słowy, za bardzo się nie wysilił...

Książka nazywa się „Dzikie lata” i jest to oczywiście nawiązanie do tytułu jednej z płyt artysty „Frank’s Wild Years” sprzed dokładnie 20 lat. Podtytuł dzieła Jacobsa głosi „Muzyka i mit Toma Waitsa”. No właśnie, jak się ten jego mit ma do rzeczywistości? Jedna z byłych partnerek życiowych Waitsa, piosenkarka Ricky Lee Jones, powiedziała kiedyś, że ich związek był z góry skazany na porażkę, bo przy całej swojej barwnej otoczce, głównym pragnieniem Waitsa była zawsze gromadka wrzeszczących dzieciaków i sobotnie wieczory w kinie dla zmotoryzowanych. Chociaż do pewnego momentu Waits żył w zgodzie ze swoją legendą. Mimo pewnej pozycji na rynku muzycznym, zamiast w dobrych hotelach rezerwowanych mu przez wytwórnię, wolał pomieszkiwać w nędznych przybytkach i wypuszczać się nocą do podejrzanych spelunek, żeby poprzebywać w towarzystwie ludzi, którzy stawali się potem bohaterami jego piosenek. Co ciekawe, w tamtym nieuporządkowanym okresie Waits uboerał swe piosenki w uporządkowaną formę jazzujących ballad śpiewanych przy akompaniamencie fortepianu.

A potem nastąpił przełom. Waits spotkał po prostu na swej drodze przyszłą żonę Kathleen Brennan. Książka Jacobsa potwierdza, że Brennan miała na Waitsa wpływ wręcz gigantyczny. Pojawiła się w idealnym momencie. I nie dość, że uporządkowała Waitsowi życie prywatne i zawodowe, to jeszcze skierowała jego muzykę w nowe zupełnie rejony. Ale im bardziej ustatkowane stawało się jego życie, tym bardziej dzika i nieokiełznana stawała się jego twórczość. Zresztą obecnie swe nowe piosenki Waits podpisuje razem z żoną. Tak przedstawia podział ról w małżeńskiej spółce autorskiej: „ja kręcę bębenkiem, a ona pociąga za spust”.

Z książki „Dzikie lata” wyłania się obraz artysty totalnie wiernego swojej sztuce, nie idącego na żadne kompromisy. Płyty Waitsa w jego rodzinnej Ameryce zawsze sprzedawały się słabo, a mimo to artysta nie podjął nigdy jakiejkolwiek próby dotarcia z nimi do szerszej widowni. Kiedy dostarczył swej wytwórni płytę „Swordfishtrombones”, na której po raz pierwszy objawił się ten dziki Waits, szefowie nie mogli uwierzyć w to, co słyszą i kazali mu nagrać cały materiał jak dawniej - z akompaniamentem fortepianu. I co wtedy zrobił Waits? Zmienił muzykę? Nie, zmienił wytwórnię. Bezkompromisowy jest także w swoich poglądach na kwestię uczestnictwa artysty w reklamach. „Kiedy facet śpiewa mi o papierze toaletowym" – mówi Waits - "myślę sobie tak: jak potrzebuje kasy, niech obrabuje supermarket. Niech zrobi coś, zachowując godność”.

A propos polskiej edycji książki „Dzikie lata” trzeba poruszyć sprawę, z którą - niestety – mamy do czynienia przy okazji każdej dosłownie książki muzycznej, jaka pojawia się na naszym rynku, a więc kwestię tłumaczenia. Przyzwyczailiśmy się już, że prace translatorskie zleca się osobom nie najlepiej znającym nie tylko język angielski, ale i polski, a do tego nie orientującym się zupełnie w temacie, w związku z czym kompletnie nie wyczuwającym kontekstu przedstawianych zdarzeń. Tym razem mieliśmy prawo oczekiwać, że będzie inaczej, bo tłumaczem był człowiek, który - nie wiem czy wciąż jest - ale na pewno był dziennikarzem muzycznym. No i nawet on przeprowadza tu ulubiony zabieg naszych muzycznych translatorów, a więc operację zmiany płci postaci drugoplanowych. Więc na przykład Lindsay Buckingham, muzyk słynnej przecież grupy Fleetwood Mac dla całego świata jest mężczyzną, i tylko nasz tłumacz ma na ten temat inne zdanie.

Książka Jaya Jacobsa doprowadza historię Waitsa do roku 2005. Jest więc uzupełnieniem poprzedniej biografii, która kończyła się na roku 1989. Swoją drogą zabawne jest porównanie obu książek. Według tej pierwszej, debiutancka płyta Waitsa to artystyczna porażka, a współpraca artysty z producentem nie układała się najlepiej. W tej najnowszej płyta jest świetna, a współpraca układała się wręcz znakomicie. Pocieszam się tylko tym, że podobno do trzech razy sztuka. Oby...

Reklama