Halfway Festival 2019

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2019-07-16 19:00 | Zmodyfikowano: 2019-07-16 19:00

I tak przed laty w ramach Halfway Festivalu po raz pierwszy w Polsce (między koncertami w Roskilde i Glastonbury) zobaczyliśmy Angel Olsen. Przed rokiem w ramach trasy promującej „Double Negative” do Białegostoku przyjechali muzycy Low – chwilę później album w rankingach prestiżowych pism muzycznych został okrzyknięty jednym z najważniejszych wydawnictw 2018 r. Z kolei przed dwoma tygodniami na trasie Roskilde - Musical Instrument Museum w Phoenix, przystanek Białystok okazał się ważny dla Julii Holter (o klasie jej ostatniego wydawnictwaAviaryjak i poprzedniej polskiej wizycie pisaliśmy).

Hasło przewodnie festiwalu Halfway blisko muzyki, blisko ludzi w żadnym razie nie jest wyświechtane. Odległość pomiędzy niewielkiej rozmiarami sceną a kilkoma rzędami pierwszej kondygnacji i balkonem wspomnianego amfiteatru ogranicza się do przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Pole rażenia udziela się więc publiczności, chętnie wchodzącej w interakcje z artystami (Foxing, Strand of Oaks), jak i samym artystom: Hania Raniszewska (tęskno) była nieco onieśmielona za sprawą znajdujących się za jej plecami słuchaczy; kameralna atmosfera sprawiła, że Julia Holter żywo komplementowała architekturę obiektu jak i sam festiwal; Alice Phoebe Lou z kolei zapraszała do udziału w scenicznej jodze.

Co do samego Białegostoku, to nie kwas chlebowy czy słynna babka ziemniaczana, ani też wyśmienite lody, a odbywający się na miejskim rynku XXV Ogólnopolski Festiwal Orkiestr Ochotniczych Straży Pożarnych stał się inspiracją dla festiwalowych artystów. O tym przekonywała Shara Nova, która z godną pozazdroszczenia (i nieosiągalną dla nikogo innego) odwagą sceniczną i swadą godną mażoretki zaprezentowała materiał z bogatego dorobku swego artystycznego alter ego - My Brightest Diamond.

Sytuacja o tyle ciekawa, że wychodząc na scenę w błękitnym szlafroku bokserskim, Shara nie dysponowała szczególnie bogatym zapleczem. Klawisze, komputer uzbrojony w zestaw sampli i wspomagający ją perkusista Jharis Yokley.

Mimo tego pokusiła się o program zahaczający o pierwsze płyty My Brightest Diamond, elektroniczne eksperymenty, nieco bardziej wyuzdane dźwiękowo rejony jak i intymne wyznanie dla Konstantego, syna, któremu zadedykowała wykonany na ukulele „I Have Never Loved Someone the Way I Love You”, przypominający wszystkim o niezapomnianym smaku dzieciństwa.
Ta wyliczanka nie oddaje energii, jaką Shara włożyła w swój powrót po 5-letniej przerwie na Halfway. A zasiliła ona scenę w taneczne pląsy, elementy akrobatyki doskonale spasowane ze zgrabnymi i niepozbawionymi rozbudowanych partii piosenkami.

O sile krzyżujących się na festiwalu spojrzeń szybko przekonała się Alice Phoebe Lou. Zaskoczona ciepłym przyjęciem i białostocką publicznością śledzącą jej poczynania z dużym zainteresowaniem, drobna artystka, z charakterystycznie wysoko zawieszona gitarą wraz z towarzyszącymi jej muzykami zaprezentowała przyjemną, choć niekoniecznie porywającą mieszankę bluesa i folku, doprawioną elektronicznymi wtrętami. To co zapadło w pamięć to „Girl On An Island”, solowa próba podczas której gardło wokalistki na moment odmówiło współpracy, a ta na domiar złego jeszcze lekko poplątała tekst. Udało jej się jednak dość uroczo wybrnąć z całej sytuacji. Alice z uśmiechem przekonywała, że nie warto zaprzątać sobie głowy pomyłkami, a stres z nimi związany należy rozładować... jogą, którą zresztą zademonstrowała.

Wspomniana wcześniej sympatyczna konsternacja Hani Raniszewskiej szła w parze z intymnym występem duetu tęskno. Pianino i syntezator odpowiadające za klimat i głębię dźwięków, w ramach festiwalu wzbogacone zostały o kwartet smyczkowy i bas. Ten zabieg nadał materiałowi z „mi” dodatkowej przestrzeni, budującej tło dla lirycznych tekstów Joanny Longić. Choć nie było w tej muzyce krzty jazzu, a raczej współczesna klasyka przyobleczona została elektroniką, to eicherowska sygnatura brzmienia powyżej ciszy jak najbardziej charakteryzowała ten kojący występ.

Atrybut jazzmanów – trąbka – obecny był w trakcie najbardziej porywającego koncertu. Poziom emocji odpowiadał zresztą wstępnym oczekiwaniom. Patrząc na reakcje publiczności (zwłaszcza młodszej części) nie mogło być żadnych wątpliwości, że najbardziej czekano na Foxing.

Przez godzinę wahadło emocji wychylało się w stronę indie-folkowej ballady, by z miejsca przeradzić się w biegunowo odległy noisowy krzyk Conora Murphy'ego. Wokalista dziwił się, że amfiteatr wraz z nim wyśpiewuje kolejne teksty, ale z każdą minutą zaangażowanie publiczności wprost proporcjonalnie przekładało się nie tylko na krople potu zdobiące spracowane oblicza muzyków, ale i na ich rosnące zadowolenie. Satysfakcja z żywiołowego udziału publiczności spowodowała, że Foxing zgodnie uznali Halfway za najwspanialszy festiwal, w ostatnim instrumentalnym akcencie składając hołd fanom.

Tuż po Foxing nastąpił ciąg dalszy gitarowych emocji. Scenę w swe posiadania objął Strand of Oaks. Ukrywający się za tym pseudonimem Timothy Showalter do Polski przyjechał po raz pierwszy, na dodatek w najlepszym dla siebie momencie. Nagrany wespół z muzykami My Morning Jacket i Jasonem Isbellem „Eraserland” zbiera dobre recenzje, sam Sholwater uznaje album za swoje najlepsze dzieło.

Z racji tego, że Isbell i My Morning Jacket mają swoje zawodowe zobowiązania, w Białymstoku Strand of Oaks pojawił się w nowym zestawieniu osobowym. „Weird Ways” zaczęło się więc niespiesznie, jakby sekcja rytmiczna potrzebowała chwili, by dostroić się do swojego lidera. Folk-rockowa mieszanka była nieco mniej witalna niż w wydaniu studyjny („JM”), zyskując za to ciężar i dostojność („Visions”'), wynikającą ze zwolnienia tempa w stosunku do oryginału.

Im dłużej trwał koncert, tym porozumienie wewnątrz grupy było pełniejsze, a gitarowy duet pozwalał sobie na coraz swobodniejsze popisy. Najdłuższy, 20-minutowy „Forever Chords” pojawił się na bis, podobnie jak i publiczność na scenie – Showalter błyskawicznie skrócił dystans z żywiołowo reagującą publiką zapraszając do przyjacielskich uścisków, a następnie pozostałych w amfiteatrze (była 1:00 w nocy) skłonił do wspólnego śpiewu i zdjęcia pod sceną.

Najlepsza wieczorna piosenka była jednak dziełem Julii Holter. Na jej ponowną wizytę czekaliśmy 3 lata (Ars Cameralis 2016). I tym razem mogliśmy się cieszyć materiałem z „Have You in My Wilderness”, ale to zawartość „Aviary” wypełniła lwią część koncertu.

Julia Holter postawiła przed sobą trudne zadanie. W odróżnieniu od poprzedniej płyty Artystka zrezygnowała z formuły tradycyjnej piosenki na rzecz somnambulicznych ballad preparowanych brzmieniem syntezatorów i smyczków, sytuujących utwory z „Aviary” na granicy kameralistyki i art popu. Oddanie tak wielowarstwowych kompozycji na żywo to nie lada wyzwanie. To pytanie, czy postawić na improwizacyjny żywioł czy też trzymać się albumowego kanonu?

Holter było zdecydowanie łatwiej na nie odpowiedzieć, zwłaszcza że na scenie towarzyszyli jej muzycy odpowiedzialni za „Aviary”. Usłyszeliśmy więc odstępstwa i nieco inaczej rozłożone akcenty altówki – Dina Maccabee sprawiła, że od pewnego momentu jej instrument nie tyle dbał o melodią co stał się prawdziwym pulsem „Silhouette”. Były też momenty żywcem odsyłające na „Aviary” vide duet Julia Holter / Sarah Reid (Nord / trąbka) w „Voce Simul”.

Atmosfera zgęstniała pod koniec występu, kiedy feria lekko oślepiających punktowych świateł starała się nadążyć za rozpędzającym się „Chiatus”, a tuż po nim i krótkiej prezentacji zespołu rozległy się dźwięki klawesynu. To „Sea Calls me Home”, które zwieńczone zostało niosącymi się unisono dźwiękami trąbki i analogowego syntezatora płynnie przechodzącymi w „I Shall Love 2”. Kompozycja zamykającą pierwszą płytę podwójnego wydawnictwa „Aviary” okazała się też przemyślanym końcem podstawowej części białostockiego koncertu.

A bis początkowo stał pod znakiem dud. Zanim z plątaniny dźwięków wydawanych przez Tashi Wadę można było wyłuskać „I Shall Love 1”, Julia już dziękowała organizatorom, publiczności i zapowiedziała swoją 'evening song'. A o piękniejszy koniec znakomicie ułożonego i przeprowadzonego koncertu (te słowa można i trzeba odnieść też do całej tegorocznej edycji Halfway Festivalu!) niż „Betsy on the Roof” nie można było prosić.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.