Parasite ******

Jan Pelczar, KM | Utworzono: 2019-09-23 16:29

Quentin Tarantino wymachiwał kiedyś pięściami z radości i pokrzykiwał z uznaniem na seansie „Old Boya” w Cannes, ale Złotej Palmy jako przewodniczący jury filmowi Park Chan-Wooka nie dał. Polityczny werdykt, jak widzicie to nic w składach jurorskich nowego, sprawił, że zwycięzcą został Michael Moore za dokument, do którego już się z czystej kinofilskiej radości nie wraca. A koreańskie kino kwitnie. W tym roku Tarantino też pewnie z radością oglądał „Parasite”, a w Cannes z nim przegrał. „Pewnego razu w… Hollywood” i wiele innych znakomitych tytułów tegorocznego konkursu głównego najbardziej prestiżowego festiwalu na świecie, ustąpiło miejsca fenomenalnemu filmowi Bong Joon-ho. Ulubieniec Tarantino pokazywał już w Cannes „Okję”, film Netflixa. Potem festiwal wytoczył streamingowym gigantom wojnę, ale talent koreańskiego twórcy uznać musiał. Nie było więc problemów z zaproszeniem go do konkursu głównego. Szczególnie, że nowy film to dzieło kompletne. Nawet w recenzji szkoda o nim zbyt wiele pisać, bo pasuje do niego jak ulał powtarzana co rusz anegdota. Dziennikarz pyta reżysera: „co chciał pan powiedzieć tym filmem”. Reżyser odpowiada pytaniem: „a widział pan film”? „Tak”. „To właśnie chciałem powiedzieć”.

„Parasite” to filmowy rollercoaster w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jest pełnym napięcia thrillerem z zagadkami, których nieoczywiste rozwiązania przynoszą nadzwyczaj efektowne zwroty akcji. Stanowi przemyślaną i precyzyjną satyrę społeczną, krytykującą dzisiejsze podziały i uprzedzenia, istniejącej w całej rozwiniętej cywilizacji. Nie ma już sensu pisać „zachodniej”, bo wschód, z Koreą w szczególnym stopniu, doskonale zaczął naśladować, kopiować i tworzyć własne odmiany kapitalistycznego „american dream”. Stworzył świat oparty na szczeblach, dzielnicach, sektorach, ścieżkach awansu. To przez jego meandry prowadzi widza akcja „Parasite” – od sutenery, gdzie łapie się sygnał darmowego wi-fi jak kiedyś (i o zgrozo być może jeszcze kiedyś) deszczówkę, po luksusową willę, od której zasobów i możliwości są specjaliści. Zaczyna się w scenerii jak z zeszłorocznego laureata Złotej Palmy, „Złodziejaszków”, z sytuacjami przypominającymi nasz „Świat według Kiepskich”, po drodze mamy sensacyjne i komediowe eksplozje w stylu „Ocean’s Eleven”, a w finale nawet nieco grozy. I chyba jedynie do kilku rozwiązań z ostatnich minut „Parasite” mam zastrzeżenia, bo przywołały mi w pamięci „Burning”, który w swej precyzyjnie opowiadanej historii był egzaltowany. Bong Joon-ho też wszystko wymierza na milimetr, ale jego aktorzy zachowują naturalność, jego ekipa tworzy świat, w którym widz się zanurza i nie zostaje za szybą. Takie połączenie – wyczucia czasu, pauzy, zbieżności formy z treścią, realizacyjnej biegłości – zdarza się rzadko. „Parasite” to arcydzieło kina gatunkowego, a zarazem wielopoziomowa konstrukcja artystyczna. Jakby na koreański film nie patrzeć, zostajemy z pytaniem: jak długo da się wytrzymać we współczesnym świecie bez uciekania się do środków bezpośredniej ucieczki od rzeczywistości.

Reklama

Komentarze (1)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.
~nai2020-02-10 11:53:59 z adresu IP: (83.26.xxx.xxx)
" jak długo da się wytrzymać we współczesnym świecie bez uciekania się do środków bezpośredniej ucieczki od rzeczywistości." A czy mógłby mi ktoś wyjaśnić co to są" środki bezpośredniej ucieczki od rzeczywistości."? Serio, proszę...