Małe kobietki ******

Jan Pelczar, BT | Utworzono: 2020-01-31 11:52 | Zmodyfikowano: 2020-01-31 11:52

Tylko w mijającym tygodniu w dwóch znanych mi branżach zawrzało. W filmowej, bo rzecz dotyczyła nadchodzącej premiery „365 dni” i w mediach, bo chodziło o wywiad, który z odtwórczynią głównej roli przeprowadził dziennikarz „Vivy!”. Obleśne, uprzedzone, seksistowskie pytania dotarły na kilka godzin na ekrany użytkowników, bo zostały autoryzowane, a wydawca zdjął je dopiero pod presją społecznego oburzenia. Nawet jeśli producenci świadomie wykorzystali wywiad przekraczający granice dla promocji filmu, to zrobili przy okazji ruch w dobrą stronę – uświadomili redakcjom i redaktorom, że takie pytania są dziś nie na miejscu. Roman Praszyński przeprasza, ale brzmi równie szczerze co TVN odcinający się od rasistowskiej sondy, także z tego tygodnia. Mnie bardziej zajmuje pytanie – co dalej z Praszyńskimi tego świata. Dlaczego? Bo to dziennikarz, który uczył się zawodu we Wrocławiu, podawał za Reda Vonneguta, nieślubnego syna Kurta i pisał podróbki Witkacego. Z czasem poszedł w styl przaśnego wuja z wesela, co musiało podobać się w stylowych redakcjach kolorowych magazynów. Ich wizerunek ma jak widać tyle wspólnego z rzeczywistością, co metropolia z TVN-owskich seriali z Warszawą. Co dalej z Praszyńskimi? Sięgnijmy po jeszcze jeden viral tygodnia, przemówienie Mariana Turskiego: „nie bądźmy obojętni”. Przygotuję dla pana Romana bilet na „Małe kobietki”, mogę mu nawet oddać swój egzemplarz książki. Chociaż akurat w przypadku lektury oryginału Louisy May Alcott przydałoby się trochę komentarza, bo to, co brzmiało feministycznie w XIX-wieku dziś ma momentami posmak konserwy.



Amy, Beth, Jo i Meg żyły w świecie kobiet zależnych od mężczyzn. Ich droga od tytułowych kobietek do dojrzałych kobiet jest drogą emancypacji, ale z określonymi granicami. Dziś granice są przesunięte na inne terytoria. Wielu zdaje się nie dostrzegać, że wciąż istnieją. Opowiedzenie historii z czasu tamtych granic, która odnosi się do granic istniejących dzisiaj udało się Grecie Gerwig perfekcyjnie. Reżyserka i scenarzystka nowych „Małych kobietek” oddała ducha pierwowzoru i stworzyła aktualną, współczesną adaptację. Sukces leży w przyjętej konwencji, która zaburza chronologię całej trylogii i czyni z niej opowieść o pisarskich początkach Jo. Do tej pory myślałem o niej przez kreację Winony Ryder z mojej ulubionej wersji z 1994 roku. Od teraz Jo ma rysy Saoirsy Ronan, która u Gerwig, drugi raz z rzędu – po „Lady Bird” – gra rolę wybitną, mieszczącą w jednej postaci uniwersalne pragnienia całego pokolenia, a w tym przypadku nawet całych generacji.



Do dzisiaj w wielu przypadkach miarą sukcesu dla kobiety ma być dopuszczenie do męskiego klubu. Symboliczny jest tu brak Gerwig w piątce reżyserów nominowanych do Oscara i statystyki tej kategorii, dowodzące nie tyle braku równouprawnienia, co przepaści między kobietami a mężczyznami w branży filmowej. „Małe kobietki” odwracają perspektywę. Dla wielu to pierwszy tekst kultury, w którym to chłopak chce dołączyć do dziewczyn i przyjąć ich reguły. Gerwig kładzie na ten aspekt nacisk. Timothée Chalamet w roli Lauriego jest co najwyżej bezczelny i figlarny, ale nie dyktuje warunków, słucha i zostawia przestrzeń. W filmie Gerwig monologi Amy wygłaszane do Lauriego opisują ówczesną sytuacją kobiet, uzależnionych od mężczyzn pod każdym względem, ale pozostają niepokojąco aktualne w swej wymowie. Do roli Florence Pugh mam najwięcej zastrzeżeń w perspektywie książki, ale rozumiem kierunek, w którym poprowadzono jej postać. Żałuję, że równie szeroko nie rozwinięto wątków z Meg w kreacji Emmy Watson i Beth granej przez Elizę Scanlen. W postać matki, zwanej w polskim przekładzie Marmisią, wcieliła się Laura Dern. Jest coś znaczącego w tym, że w jednym sezonie widzimy ją w dwóch filmach, wyreżyserowanych przez dwoje małżonków – u Noaha Baumbacha w „Historii małżeńskiej” jest wojowniczą prawniczką od rozwodów, u Grety Gerwig daje nowy wymiar postaci, która w powieściowym pierwowzorze mówi słynny monolog o potrzebie wyrzekania się siebie i swoich przyjemności, kształtowaniu charakteru i wyrzekaniu złości.

Fanom wiernych adaptacji do gustu przypadnie zapewne bardziej tradycyjna w interpretacji Meryl Streep jako Ciotka March. Jej wizja świata zdaje się w dzisiejszych czasach przeżywać renesans. Polega na wpływach, bogactwie i dobrym lokowaniu swoich aktywów. W filmie stanowi kontrapunkt. Nowe „Małe kobietki” dają swoim bohaterkom prawo do uczuć i emocji, ale nie ograniczają ich ról do melodramatycznych. Wprowadzona w kluczowych momentach postać wydawcy reprezentuje patriarchat i jego konkretne oczekiwania, którym Jo chce się przeciwstawić z płomienną pasją. Rolą kobiety nie będzie już wyjście za mąż, a rolą autorki zrzeczenie się praw do kształtowania swoich postaci i czerpania z nich zysków. Adaptacja Gerwig przy okazji gra z wieloma konwencjami pokazywania w kinie historii rodzinnych, miłosnych, kostiumowych. Każdą z nich przekłuwa w sposób zabawny i inteligentny, kształtuje nowy portret kobiety w kinie. To nie musi być portret damy. Wyścig na dworzec po ukochanego nie musi wyznaczać najważniejszej kulminacji. Największym zapałem i najbardziej spalającą emocją może być proces twórczy. Kostiumem można się bawić: zrobić rewię mody w oparciu o historyczne odniesienie, ale raczej prêt-à-porter na dziś, bez epokowego gorsetu. Podobnie jest z tańcem i rwanym sposobem opowiadania. Ważniejsza od wierności realiom jest odrobina zachwytu dla widzów w każdej kolejnej scenie. „Małe kobietki” dostarczają bowiem podczas seansu sporo dobrej zabawy.

Na koniec okazuje się, że film z kobietkami w tytule, w przeciwieństwie do wielu, w których oglądaliśmy tytułowych chłopców, może mieć przekaz uniwersalny i ponad podziałami. Najważniejsze dla Gerwig jest „dożywotnie napięcie pomiędzy młodzieńczym idealizmem a nieuniknionymi kompromisami dorosłości” i „sposób w jaki samotność i potrzeba przetrwania wytwarzają ciągły szum zdrady w tle czyjegoś życia”. Cytuję za Laurą Snapes z „Guardiana”, za jej tekstem, w którym tłumaczy, dlaczego „Małe kobietki” zasługują na Oscara za najlepszy film. Też nie miałbym nic przeciwko takiemu werdyktowi. Statuetki za scenariusz, kostiumy i rolę genialnej Saoirse Ronan byłyby częściowym zadośćuczynieniem. Najważniejsze, żebyście przy okazji premiery poszli na „Małe kobietki” do kina: dla serca i dla rozumu. I zapamiętajcie chociaż ten jeden monolog Jo:

„Kobiety mają dusze i umysły, nie tylko serca. Mają ambicje i talenty, nie tylko urodę. I mam serdecznie dość ludzi mówiących, że miłość to jedyne, do czego kobiety się nadają, mam dość.”

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.