Wpław przez Kanał La Manche. Niesamowita wyprawa Ogrodnika

| Utworzono: 2014-08-02 19:17 | Zmodyfikowano: 2014-08-10 08:35
Wpław przez Kanał La Manche. Niesamowita wyprawa Ogrodnika - zdjęcia: archiwum prywatne Bogusława Ogrodnika
zdjęcia: archiwum prywatne Bogusława Ogrodnika

Wcale nie dlatego, że rozsmakował się w zimnej i słonej wodzie. Takie prądy. Spróbować przepłynięcie kanał La Manche może każdy, pod warunkiem jednak, że spełni kilka wymogów formalnych. Po pierwsze można płynąć tylko z Wysp Brytyjskich w stronę Francji, bo Wyspiarze wspierają tego typu pomysły (pierwszym śmiałkiem, który dokonał tego dzieła był Anglik Matthew Webb), a Francuzi - wręcz przeciwnie, nie chcą do szaleństwa ręki przykładać. Po drugie -  konieczna jest kwalifikacja. Czyli np półtora godzinna majowa kąpiel w basenie portowym w Dover w wodzie o temperaturze 10 stopni. Po kwalifikacji jest kolejka chętnych do płynięcia. Potem oczekiwanie na dobrą pogodę. W końcu można ruszać. Śmiałek płynie, jak umie, a obok towarzyszy mu łódka z wparciem oraz obserwatorem, który pilnuje przestrzegania reguł. Reguły są nieliczne, ale za to surowe, o czym później.

Płynie starając się omijać tankowce, kontenerowce, okręty wojenne, jachty i żaglówki. Aha i jeszcze regularnie kursujące promy pasażerskie. Stara się też nie wchodzić w drogę podejrzanym, wijącym stworom (nie zawsze się udaje) oraz parzącym meduzom. Płynie i marznie. Dobrze by było pomyśleć o czymś ciepłym i rozgrzewającym, ale nie daje się myśleć w ogóle. Tylko o zimnie.

Trochę pomaga herbatka z imbirem, ale zbyt liczne są momenty, gdy się bardziej z siebie wyrzuca coś, niż coś przyjmuje. A jednak pojawia się myśl, że jakby zamarzał, jakby hipotermia go dopadała, to by się ciepło zrobiło, a tu cały czas zimno, więc w sumie dobrze. Niedobrze, że kryzys. Pojawił się książkowo w piątej godzinie płynięcia. I już, wierny towarzysz, nie opuścił aż do końca.

Na wypadek kryzysu wsparcie na łódce dostało kartkę, w dwóch językach: "Jak będę chciał wyjść, dajcie mi jeszcze 5 minut namysłu". Wsparcie twierdzi, że nie chciał wyjść. Pływak mówi, że jego mózg cały czas krzyczał, że chce. Chciała też załoga z łódki z kapitanem na czele, bo nie mogli patrzeć, jak się męczy. Ale warto było, bo po 22 godzinach i 33 minutach dotarł do brzegu Francji.

Miejsce mu się trafiło nieszczególne, szeroka płycizna ze skorupiakami. Jeszcze tylko trzeba było uważać, żeby jakiś przypadkowy plażowicz nie rzucił się na pomoc wycieńczonemu pływakowi. Jedno dotknięcie i dyskwalifikacja. Taki regulamin, że samemu trzeba. O własnych siłach od początku aż do wyjścia na brzeg. Prawdę mówiąc potem trzeba jeszcze dopłynąć do łódki nie zważając na to, że kołysze, i że własna choroba morska rozbujana do granic. No właśnie: do jakich granic? Znowu się przesunęły.

Posłuchajcie, co o "pływackim Evereście" mówi wrocławski podróżnik Bogusław Ogrodnik i wspierająca go z łódki córka Marta:

O czepku za 4 złote:

O wsparciu z łódki:

O fladze:

O zimnie:

O mecie:

O koronie oceanów:

O Evereście:

W 2008 roku Ogrodnik został trzecim polskim zdobywcą Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów. W tym samym roku ustanowił też rekord świata w deniwelacji. Jako pierwszy człowiek na świecie pokonał 9011 metrów różnicy wysokości między dwoma punktami na Ziemi – zdobył Mount Everest 8848m i zanurkował w Blue Hole na Synaju na głębokość 163 m. W sumie dało to 9011m różnicy wysokości. Bogusław Ogrodnik w 2011 roku przepłynął wpław Zatokę Gdańską bez pianki na trasie z Helu do Gdyni, a rok temu wraz z 15-letnim synem Maćkiem jako pierwsi na świecie ojciec z synem przepłynęli Cieśninę Gibraltarską z hiszpańskiej Tarify do Maroka.

 

Reklama
Dźwięki

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.