Przedterminowe wybory? - Czyli "Czeski film z francuskim prezydentem (z polskim akcentem w tle)"

| Utworzono: 2009-01-08 13:31 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Lidia Geringer de Oedenberg wiceprzewodnicząca Komisji Prawnej Parlamentu Europejskiego pisze: - "Francuzi przez sześć miesięcy, do końca 2008 r. oficjalnie dzierżyli stery Unii Europejskiej. Nieoficjalnie - trzymają je nadal w swoich rękach. Ostatnia akcja prezydenta Sarkozy'ego w Egipcie i Izraelu ewidentnie pokazała, że w sprawach ważnych i trudnych nie posyła się niedoświadczonych debiutantów (czyli Czechów, obecnie sprawujących formalnie prezydencję nad Unią) - trzeba stawiać na sprawdzonych.

Nicolas Sarkozy jak dotąd zwykł (nie bacząc na unijne granice prawne swojego mandatu) reagować tak szybko, że inni, zaskoczeni jego błyskawicznym działaniem niejako "zapominali" zapytać - kto go tam rzeczywiście z misją posłał. Tak było latem, za czasów francuskiej prezydencji - w przypadku Gruzji, podobnie jest teraz, w Gazie - formalnie już za prezydencji czeskiej. W obu przypadkach żaden unijny przepis nie pozwalał na taką wspólnotową reakcję, ponieważ nie mamy jak dotychczas wspólnej polityki zagranicznej - jest tylko wspólny rynek!

Nicolas Sarkozy tuż po wyborze na prezydenta Francji sygnalizował już w swoim pierwszym wystąpieniu w Parlamencie Europejskim, iż budowa wspólnej Europy, leży "w sercu jego osobistych priorytetów". Trzeba przyznać, że serce Sarkozy'ego (poza wysoką brunetką) dużo jeszcze może pomieścić. Nie zniechęciło go irlandzkie NIE już na początku francuskiej prezydencji, ani prezydent Kaczyński, który mimo przyjęcia traktatu lizbońskiego przez obie izby polskiego parlamentu - uznał za bezcelowe składanie podpisu pod dokumentem.

Sarkozy - Waleczne Serce zatrzymał wojnę w Gruzji, potem znalazł remedium na kryzys, wyhamował niewygodną dla Francji dyskusję nad reformą wspólnej polityki rolnej, a na deser prezydencji przepchnął piekielnie trudny pakiet energetyczno-klimatyczny. Sarkozy lubi i chce być kryzysowym mężem opatrznościowym, w blasku fleszy czuje się jak ryba w wodzie, a w czasie francuskiej prezydencji miał mnóstwo powodów by zwoływać nadzwyczajne szczyty, czy jeździć ze specjalnymi misjami. I tak mu już zostało… Choć teraz, od stycznia br. Czesi sprawują unijną prezydencję, tak naprawdę ich plany sprowadzają się do czystej kontynuacji francuskich zamierzeń.

W tej sytuacji, widać uznano, że i autorom (skoro lubią) będzie dane jeszcze trochę popracować. Oficjalnym powodem reakcji na konflikt w Gazie stała się "polityka większego zaangażowania w dialog z krajami basenu Morza Śródziemnego". Sarkozy, czując się "prawie" prezydentem przyszłej Unii Śródziemnomorskiej, musiał zatem zareagować na sytuację w Gazie.

Efekt? Po krótkiej wizycie w Izraelu i rozmowach z prezydentem Egiptu Hosni Mubarakiem błyskawicznie przedstawiono propozycję natychmiastowego przerwania ognia między Izraelem a Palestyńczykami, a obie skonfliktowane strony przyjęły egipsko-francuską propozycję. Czy osiągnąłby to obecny szef Rady - czeski premier Mirek Topolanek?

Pierwszą unijną prezydencją spośród z nowych krajów członkowskich sprawowali przed rokiem Słoweńcy. "Fajerwerków" nie było, ale trzeba przyznać, że dobrze się przygotowawszy sprawnie kontynuowali plany poprzedników. Był to jednak czas przedkryzysowy.

Traktat lizboński świeżo podpisany rokował raczej bezproblemową ratyfikację, w USA rozdawano kredyty na prawo i lewo, rozgrzana gospodarka nastrajała optymistycznie. Czesi, choć pracują już na pełnych obrotach de facto od ponad dwóch lat - nie będą mieli tak łatwo! Współpracowali naprawdę aktywnie ze swoimi poprzednikami, a ich staranne przygotowania miałam okazję osobiście sprawdzić, przewodnicząc Komisji Prawnej w zwyczajowej wizycie związanej z objęciem prezydencji przez kolejny kraj członkowski. W czeskiej administracji państwowej, by podołać pracom w tym szczególnym czasie dodatkowo zatrudniono kilkaset osób, co dało łącznie z istniejącymi "armię" grubo ponad tysiąca doskonale wyszkolonych, znających po 2-3 języki obce - głównie młodych ekspertów, stanowiących znakomitą przyszłą kadrę zarządzająca dla nowoczesnego państwa.

Pieczołowite przygotowania do prezydencji Czech jednak wcale nie gwarantują sukcesu. Klip promujący czeską prezydencję w Unii ukazuje bardzo znudzone czeskie sławy bawiące się kostkami cukru, a hasło towarzyszące reklamówce: "Evrope to osladíme", czyli : posłodzimy Europie można też przetłumaczyć jako: dosolimy Europie.

Pierwsze okruchy solne posypały się jeszcze przed oficjalnym przejęciem prezydencji, a grudniowa medialna awantura z europosłami pokazała, że Czesi nie odrobili jeszcze całkowicie "zadania z Europy". Czeski Prezydent Vaclav Klaus niepotrzebnie obraził się, słysząc ton wypowiedzi "zielonego" eurodeputowanego Daniela Kohn Bendita. Widać nie był poinformowany, że uczestniczy w spektaklu odgrywanym przez posła-aktora, który zawsze przemawia podnosząc głos, dramatyzując na każdy możliwy temat ( tym razem przy okazji wręczania unijnej flagi, której dziwnym trafem stale brakuje na Hradczanach). Trzeba było się roześmiać i bić brawo, tak jak i my w Parlamencie zawsze na tego typu przedstawienia reagujemy. W efekcie prezydenckiego niedoinformowania Europa bardzo przestraszyła się prezydenta-eurodziwaka. I też niepotrzebnie, bo to nie czeski prezydent trzyma stery Unii tylko premier i choć obaj panowie pochodzą z tej samej partii to blisko im do siebie jak Wałęsie do Kaczyńskiego.

Ponadto, po chwili ulgi spowodowanej decyzją o ponownym referendum w sprawie traktatu lizbońskiego w Irlandii, Czesi postanowili zagrozić jego odrzuceniem jako sprzecznego z ich konstytucją, czym spowodowali kolejną irytację, bo wyszło na to, że premier Topolanek, podpisując traktat nie znał czeskiej konstytucji. Koalicja rządzącą ( pozbawiona większości w parlamencie), nie chcąc już na początku prezydencji kolejnej awantury zablokowała na razie dyskusję nad ratyfikacją do początku lutego. Choć niewiele czasu czeskiej prezydencji minęło, wydaje się, że nasi sąsiedzi bardzo starają odebrać nam Polakom wizerunek nowego kraju członkowskiego sprawiającego w Unii najwięcej kłopotów. Ale, nie wszystko jeszcze "stracone". Polsce wyznaczono prezydencję w drugiej połowie 2011 r, (po naszych węgierskich bratankach). Kilka lat temu, gdy podejmowano decyzję o datach kolejnych prezydencji nikt nie przewidywał przyśpieszonych wyborów do Sejmu (w 2007 r.) i tego, że właśnie dokładnie w czasie naszej prezydencji wypadną następne wybory parlamentarne - a tego pogodzić się nie da. Nie można prowadzić kampanii wyborczej i zajmować się sprawami 500 mln obywateli europejskich jednocześnie.

Na ubiegłorocznym spotkaniu z ministrem Sikorskim zapytałam, czy polski rząd nie rozważa zamiany terminu prezydencji z Węgrami, którzy pokierują pracami Unii w pierwszej połowie 2011 r. i co rozwiązałoby problem "kolizji" z wyborami do Sejmu . Otrzymałam odpowiedź, że lepsze będą wcześniejsze wybory. Tak ? Tylko zastanówmy się, o ile wcześniejsze. Nie możemy zakładać, że wiosną ( zamiast jesienią) 2011 r. wybierzemy Sejm i w konsekwencji rząd, bo trudno sobie wyobrazić, że nieprzygotowany "nowy" rząd przejmie przewodnictwo nad Unią. Nie wiemy jak ten rząd będzie wyglądał, ale wiemy, że Polacy ostatnio nie dawali drugiej szansy rządzącym. Nowy rząd, nawet złożony z samych geniuszy nie nauczy się w miesiąc czy dwa kierowania Unią, zatem wcześniejsze wybory to kwestia nie wiosny 2011 r. ale przynajmniej jesieni 2010 r. - czyli razem z wyborami prezydenckimi najprawdopodobniej będą wybory do Sejmu! Mam wrażenie, że obecnie rządzący planują w ten sposób przejęcie zarówno "pałacu" jak i Sejmu, ciekawe tylko, jaki będzie oficjalny powód wcześniejszego o rok rozwiązania polskiego Parlamentu?

Unia od nas tego nie żąda, zaś obecny rząd unika niewygodnego tematu jak ognia. Moim zdaniem winny będzie musiał być PSL! Odpowiednie prowokacje pewnie już się szykują, a skuteczność metody przetestowali dla PO już wcześniej "koledzy" z PiSu"

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.