Zwyczajna przysługa **** [RECENZJA]

Krzysztof Majewski, GN | Utworzono: 2018-10-18 17:48

„Zwyczajna przysługa” ma w sobie równie dużo „Zaginionej dziewczyny” Davida Finchera, co serialu „Plotkara”. To dziwaczne połączenie nieprzystających do siebie gatunków filmowych sklejone jest grubą warstwą taśmy firmy plot twist. Nagły skręt w fabule potrafi awansować film o klasę wyżej, jednak kiedy reżyser kompulsywnie kręci kierownicą, najlepsze na co może liczyć, to utrata prawa jazdy za prowadzenie pod wpływem. Poul Feig to autor dobrze przyjmowanych „Druhen”, „Gorącego towaru” czy znacznie słabszych „Pogromców duchów III”. Zwiastuny zapowiadają jego „mroczniejszą stronę”. Początek filmu na pewno nie.

Zahukana Stehpanie żyjąca z odszkodowania po mężu na co dzień jest idealną matką-vlogerką. Doradza jak pozbyć się niechcianej wysypki i podrzuca 10 sposobów na czystą kuchnię. W tej roli, doskonale odnajduje się komediowa Anna Kendrick. Kiedy poznaje swoje przeciwieństwo, pomnikowo piękną ikonę mody i sukcesu Emily, czyli właściwie grając samą siebie Blake Lively jej życie zmienia się, ale nie tak jakby chciała.

Przebojowa, zawsze spóźniona Emily,  prosi swoją nową przyjaciółkę o zaopiekowanie się jej synem. Kiedy nie odzywa się przez kolejne dni Emily rozpoczyna: romans, śledztwo i nowe życie w tej właśnie kolejności.

Jako chętnie oglądana blogerka za sprawą swojego kanału poszukuje zagubionej Emily odkrywając mniej lub bardziej interesujące historie z jej życia. I tak nowy filmik z przepisem na najlepszy napój przeciw kacowi miesza się z kryminałem, romans z mężem zaginionej koleżanki podszyty jest dreszczowcem, a to wszystko w jasnych kadrach i montażem prosto z komedii romantycznej.

Anna Kendrick w swojej tajemniczej, mrocznej odsłonie to największe zaskoczenie filmu i jego najmocniejsza strona. Nawet, mimo, niewidocznego partnera, granego przez Henrego Goldinga, znanego z "Bajeczni bogatych Azjatów". „Zwyczajna przysługa” zgrabnie łączy gatunki, unikając przemęczenia monotonią. Problemem jest finał, a właściwie kilka finałów. Bo kiedy zagadka wydaje się rozwiązana reżyser mówi „a figę” i wykłada na stół całą ich paczkę. Kiedy nadchodzi upragniony finał, banalny do granic możliwości, trudno nie wyjść z kina zawiedzionym.

Reklama