THE HUNGER GAMES **** (Recenzja)

Jan Pelczar | Utworzono: 2012-04-05 08:10 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Ich miejsca zajęły starszaki spragnione blockbustera, który posłuży za społeczny komentarz. Z gliny, która pokrywa świat „Igrzysk śmierci” da się go ulepić.

Sukces bestsellerowych powieści Suzanne Collins wynika do pewnego stopnia z podobnych przyczyn, co ikoniczny status „Harry’ego Pottera” oraz sagi „Zmierzch”. To zmuszająca do przewracania kolejnych kartek, wciągająca lektura, stawiająca przed czytelnikiem pytania, na które odpowiedzi poznać on po prostu musi. W przeciwieństwie do przygód czarodzieja szkolonego w Hogwarcie oraz perypetii dziewczyny z amerykańskiej prowincji, zakochanej w wampirze, bohaterowie „Igrzysk śmierci” doczekali się poważniejszej kinowej ekranizacji. Film Gary’ego Rossa stawia przed widzem ciekawsze pytania niż tylko „co będzie dalej” i „jak to się skończy”.

Reżyser czerpie rzecz jasna z literackiego pierwowzoru, ale śmiało sięga również po kinowe i telewizyjne inspiracje. Jego film staje się spektaklem, ale krytykuje społeczeństwo spektaklu. Jest widowiskiem, ale wymierza siarczysty policzek gapiom. Opowiada o Stanach Zjednoczonych przyszłości, które zmieniły się w system totalitany, podporządkowany show transmitowanemu do wszystkich prowincji, zwanych w nowym świecie dystryktami. „Igrzyska..” pokazują futurystyczne państwo, ale przede wszystkim upiorne media przyszłości. Inżynieria społeczna łączy się reżyserowanym reality show, a jego twórcy mogą sięgać po środki, o których nie śniło się Big Brotherom. Bohaterowie są inwigilowani za pomocą nadajników satelitarnych w sposób, delikatnie mówiąc post-orwellowski. Na zawołanie można na nich zesłać potwory hodowane wirtualnie, ale zabijające naprawdę, i kule ognia. Plagi egipskie w formie wtyczek i aplikacji. Widzów i uczestników show na każdym poziomie dotyka manipulacja. Niby powracają: amerykański sen o losie we własnych rękach  oraz rzymska legenda o Spartakusie, który przetrwał na arenie i poderwał tłumy do buntu. Ale mogą zostać ożywione jedynie wtedy, gdy ktoś wpływowy będzie mógł na nich zyskać politycznie. Wizja mechanizmów rządzących światem jest ponura, by nie rzec beznadziejna. „THG” przypominają w niej inny powieściowy serial, tyle że ekranizowany nie w kinie, a w telewizji – „Grę o tron”. Tych kilka scen z demonicznym Donaldem Sutherlandem wystarczy za świadectwo, że kolejna część „Igrzysk” doczeka się takiej atencji przy premierze, jak drugi sezon serialu na podstawie sagi George’a R R. Martina. Jak na film wybiegający w medialną przyszlość przystało, o „Igrzyskach śmierci” było głośno na portalach społecznościowych. Wśród postów na ich temat najmocniej polubiłem zdanie jednego z wrocławskich krytyków filmowych, Piotra Czerkawskiego, że „THG” to „blockbuster ery Oburzonych. Gniewny okrzyk popkultury, która podważa samą siebie”.



I rzeczywiście. Polska młoda lewica manifestuje w tym roku wznosząc – mniej lub bardziej uzasadnione – hasła z serii „Chleba zamiast igrzysk”. w kontekście EURO 2012. Bardziej pasowałyby do dystryktów, na które podzielono w „THG” Stany Zjednoczone przyszłości. To nie jest, jak u nas, świat nieodrodnie związany z komediami Barei, w którym marnuje się szansę cywilizacyjnego skoku. Społeczeństwo przyszłości wychowało się, tradycją pokoleń, na wiecznym wyścigu o pierwsze miejsce. Od naszych czasów nie było w nim miejsca na przeciętność. Naturalną koleją rzeczy wydaje się, że po latach dostateczność zaczęła być karana śmiercią. Ratunkiem pozostaje dostatniość. Jak każdy przepych jest ona towarem reglamentowanym. Świat „THG” przypomina więc wizje średniowiecza, zmieszaną z kiczowatą wersją starożytnego Rzymu. Biedni żyją jak w wiekach ciemnych, w czasach samonaprowadzających się pocisków napełniają kołczany strzałami, ale polować nie mogą. Zwierzyna jest pod ochroną, jak królewski jeleń w czasach Robin Hooda. Mężczyźni są coraz słabsi, brak im charakteru. W odruchu serca rzucą co najwyżej chlebem do kałuży. Boją się nawet, że ktoś to zauważy. Obie strony wątku miłosnego do końca będą go jednak traktować w kategoriach gry, formy nacisku, karty przetargowej. Romeo i Julia jako narzędzie, bez sceny balkonowej na drodze do celu.

Nie ma też arystokratycznych rodów, które mogłyby złapać się za ufryzowaną głowę. Chociaż peruk nie brakuje. Infantylny, krzykliwy styl ubierania, na modłę dworskiej Europy z czasów syfilitycznych wydaje się namiastką, nieistniejącego w epoce postviagratycznej, rozpasania seksualnego. Widoki zakrawają na nieudaną szarżę scenograficzno–kostiumową, niespójny żart. Po namyśle trzeba przyznać, że w tym kiczu jest metoda. Nie tylko w powołaniu na ekran Lenny’ego Kravitza w roli Toma Forda przyszłości. Całość to logiczny krok naprzód w korowodzie dyktatu mody i postępujących nierówności społecznych. Szary gmin traci energię na pracę, a hipotetyczna wolna jednostka na własny rozwój, poszukiwanie szczęścia i związki miłosne. Warstwa wyższa przekuwa ją na budowanie wizerunku, coraz bardziej oderwanego od realiów i nieprzystającego do wyglądu reszty społeczeństwa. Bogactwo i władza zostają odarte z elegancji i seksapilu. Poszukiwanie szczęścia zostaje wyparte przez poszukiwanie znieczulenia.



Kinomanom, którzy znieczulenia na seansach unikają i każdemu filmowi poprzeczkę zawieszają równie wysoko, mogło brakować w „Igrzyskach” wybitnych kreacji aktorskich (chociaż Jennifer Lawrence jako „dziewczyna z ogniem” na pewno zapadnie w pamięć), zaskakujących zwrotów akcji (fabularnie i w schematach kina akcji spotykają się na ekranie „Lost” i „Władcy much”) oraz niebanalnych dialogów (szczególnie sekwencja w pociągu z Woodym Harrelsonem trąci nieświeżą myszką). Niesprawiedliwością jest jednak odmawianie twórcom dbałości o atrakcje wizualne. Realia dystryktu dwunastego, z którego pochodzą główni bohaterowie, przybliżane są widzom na wzór jednego z największych odkryć kina popularnego ostatnich lat – „Dystryktu 9”. a prowadzący show jest przerysowaną wersją telewizyjnego prowadzącego rodem z dosłownie potraktowanego targowiska próżności. Stanley Tucci w tej roli to jeszcze jedna twarz prezentera, namawiającego ofiary medialnej manipulacji do intymnych zwierzeń. Sam przechodzi obok nich obojętnie, z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem lub wymuszonym zatroskaniem. Patrzy nam prosto w oczy, jakby chciał powiedzieć „przecież sami tego chcieliście”.

Jest niczym Jerry Springer Wiesława Cichego z wystawionej ostatnio na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej „Jerry Springer. The Opera”. Musical w reżyserii Jana Klaty spychał bohaterów medialnych nagonek i ustawek do piekła. Blockbuster w reżyserii Gary’ego Rossa gotuje im piekło na ziemi. Powraca, w ustach skazanego na igrzyska chłopaka, zadawane choćby w „Truman Show” pytanie: „co by było, gdyby ludzie po prostu przestali to oglądać”? Mogą mieć dosyć, niczym widoku rodziców tragicznie zmarłej Magdy z Sosnowca, ale lawiny, napędzanej każdego dnia przez stado bezmyślnych reżyserów widowisk medialnych nie da się zatrzymać. Spektakl zaczyna wpływać na rzeczywistość, w sposób wymykający się spod kontroli. Kto wychodzi z kina w trakcie „Igrzysk śmierci”, ten, odwracając wzrok, chowa się przed rzeczywistością, która nadejdzie.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.