Bob Dylan w Radiu Wrocław Kultura (SŁUCHAJCIE)

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2015-05-23 15:28 | Zmodyfikowano: 2015-05-23 15:32

Równo pół wieku temu, Bob Dylan, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, przepasany elektrycznym Fenderem, wsiadł na swojego Harleya i wyrwał się z folkowej karawany. Wolny. Wjechał na Szosę 61, zostawiając za sobą opinię Wielkiego Brata Rebelii, Księcia Zbuntowanych i pokolenie, widzące w nim swojego nowego, kontrkulturowego trybuna. Gniew, rozczarowanie, frustracja... Dylan miał być przecież głosem ludu. Nowym i mocnym, tubą na miarę lat 60. Tyle, że sam zainteresowany, miał nieco inne plany.

Peckinpah. Sam Peckinpah, który obok Sergio Leone najbardziej zasłużył się dla gatunku jakim jest western, nakręcił na początku lat 70. obraz "Pat Garrett i Billy Kid". Zanim filmowy Dylan zapuka w nim do nieba bram, zmierzy się z takim pytaniem:

- Jak się nazywasz?
- Alias.
- Alias co?!
- Alias...cokolwiek ci przyjdzie do głowy.

Alias. Bob Landy, Lucky Wilbury, Robert Allyn, Blind Boy Grunt, Jack Frost, Tedham Porterhouse, Elston Gunn – to tylko niektóre pseudonimy, za jakimi krył się Robert Zimmerman alias Bob Dylan, zarówno na swoich płytach jak i produkcjach innych wykonawców. Liczba pseudonimów jest zresztą wprost proporcjonalna do jego muzycznych wcieleń: country, gospel, blues, folk, rock 'n' roll – każdą z tych muzycznych etykietek można do niego przyłatać.

Słuchaj Radia Wrocław Kultura (link do streamu jest dostępny TUTAJ)

Jako wokalista o nader skromnych możliwościach głosowych, przypominających zawodzenie chłopa z Hibbing w Minessocie, gitarzysta o technice w żadnym wypadku nie rzucającej na kolana, zaczął od podpatrywania i naśladowania mistrzów (Robert Johnson, Woody Guthrie, Odetta) i przetwarzania wątków już opracowanych przez starszych kolegów po fachu (Dave van Ronk). Ale jak sam o sobie powiedział:

Tym co mnie wyróżniało, był repertuar (...) Moją specjalnością były stare pieśni folkowe z głośnym akompaniamentem na gitarze. Ludzie albo uciekali, albo podchodzili bliżej, żeby się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi. Stany pośrednie nie istniały. W knajpach grało wielu lepszych ode mnie wokalistów i muzyków, ale nikt nie robił tego, co ja".

Kiedy na początku lat 60. krótki, rock 'n' rollowy wybuch udało się spacyfikować, czego żywym dowodem był Presley przykładnie ostrzyżony i wsadzony w kamasze, pojawiło się miejsce, które ktoś musiał zająć. Po Ginsbergu i Kerouacu, Dylan miał być ojcem chrzestnym pokolenia „w drodze”. Media starały się przypiąć mu odznakę głosu pokolenia, ale po raz pierwszy i nie ostatni zresztą, okazał się zdrajcą. Kiedy w 1965 r. przeszedł na fazę elektryczną, dla folkowych purystów, z Dylana stał się Judaszem. Prawdą jest, że sporej odwagi wymaga poszukiwanie środka wyrazu zgodnego z własnym "ja", nie zaś z klakierami i niewielu na to stać. Aktem szaleństwa, brawury było więc nie pożegnanie a wręcz rezygnacja z dotychczasowej publiczności. Śmietanka spijana z pucharu sławy? Nie, dziękuję. Artysta szukał, nie zniechęcały go gwizdy.

Jednym z jego ulubionych filmów jest "La Strada". Nie wnikając, czy bardziej przemawia do niego zjawiskowa i magiczna wręcz rola Giulietty Massiny czy też filmowy prymitywizm Anthony'ego Quinna, Dylan posiadł niezwykłą biegłość w żonglowaniu słowami i skojarzeniami. Te inklinacje zakorzenione zostały nie tylko w amerykańskim ale przede wszystkim śródziemnomorskim kręgu kulturowym i to na nich oparł teksty dotykające pospolitego człowieka. Człowieka  borykającego się z życiem, takiego jak Mr Jones. Pan z tamburynem, Einstein przebrany za Robin Hooda, Eliot i Pound toczący walkę na mostku kapitańskim czy też Romeo zalecający się do Kopciuszka. A wszystko to pisane gdzieś znad strażniczej wieży...


Moje teksty z pewnością dotykały strun, których nie dotknął nikt wcześniej" i jak sam dodaje „Muzycy wiedzieli, że moje piosenki to nie tylko słowa”. Siła jego piosenek jest tak duża, że od lat pozostaje inspiracją.

Dylan nie lubi określeń: innowator, burzyciel starego porządku, rockowy rebeliant. „Jestem muzykiem rockowym, reszta to wasze wymysły...”.

Muzyczny włóczykij, samotnik z Woodstock, któremu poezja miała służyć jako sposób na wyrażenie samego siebie. Jako pierwszy pokazał, że tekst w piosence rockowej może poważnie uszkodzić ludzką obojętność. Co oczywiste, grał z największymi i dla największych tego świata.

Przez ostatnie 50 lat zdarzało mu się zboczyć z Szosy 61. Z ringu bokserskiego, przeniósł się na Titanica. Kłócił się z Szatanem, Chrystusem i Jahwe, poddał się urokowi Nashville, ostatnio nawet odkrył na nowo Sinatrę. W niedzielę obchodzi swoje kolejne, 74 urodziny, i podobnie jak wciąż toczący się kamień - nie porasta mchem.


Muzyka Boba Dylana, zabrzmi przez pełne 4 godziny w niedzielny poranek,
w Radiu Wrocław Kultura

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.