Benjamin Clementine na 37. PPA - recenzja

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2016-05-16 12:09 | Zmodyfikowano: 2016-05-16 12:09

Kiedy „Być jak John Malkovich” wchodził na ekrany kin w Stanach, Joseph Clementine, brat wczorajszej gwiazdy 37. PPA, zakupił swój pierwszy i jak się potem okazało jedyny keyboard. Joseph w materii muzycznej nie odznaczał się zbyt wielką dyscypliną, w odróżnieniu od swojego młodszego brata. 11 letni wówczas Benjamin, bardzo szybko połknął muzycznego bakcyla. Zaczęło się od kopiowania na własną modłę utworów, które słyszał w lokalnym radiu, ale nie były to Spice Girls a Erik Satie. Rodzice nie podzielają jego muzycznej pasji. W surowe, religijne wychowanie w pod londyńskim Edmonton, ciężko wpisać było muzykę. Przełomem jest dzień, kiedy Benjamin zobaczy fragment telewizyjnego występu Antony and the Johnsons. Wie już, że to czego chce, nie znajduje się w domu.

W wieku 15 lat napisze swoją pierwszą piosenkę, ale szybko porzuci pisanie. Rozwód rodziców sprawi, że nie mogąc porozumieć się z matką, uda się początkowo na tułaczkę do Camden, by następnie na całe trzy lata zakosztować życia paryskiego trampa, muzycznego rezydenta paryskiego metra. To tam pewnego dnia zbyt późno przeskoczy przez bramkę i zamiast kolejnego recitalu w pociągu, rozpocznie kameralny występ na peronie, zwracają na siebie uwagę dwóch francuskich producentów wracających z koncertu.


Suma jego dotychczasowych doświadczeń życiowych znajduje ujście na 2 ep-kach, wizycie w telewizyjnym show Joolsa Hollanda, w końcu albumie „At Least For Now”. Muzyczna wiwisekcja bólu młodego Anglika to historia złamanego serca, samotności paryskiej włóczęgi i traumatycznych wspomnień z rodzinnego domu. Przynoszą one zachwyt krytyki, słuchaczy i samych muzyków (m.in. Paula McCartneya). Benjamin z powodzeniem przemierza już nie metro a świat, od Nowego Yorku po Kijów, pojawia się także kilkukrotnie w Polsce. I wszystko to dzieje się w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.

Chwilę po godzinie 18-tej pojawia się na scenie Capitolu. Cicho i skromnie zasiada za fortepianem, naga skóra nóg bada podłoże, instrument, tak jakby skupiony Clementine chciał pokazać, że na najbliższe kilkadziesiąt minut to jego terytorium, że to tutaj zapuści korzenie. Płynącym znacznie głębiej niż z krtani głosem, przywodzącym na myśl Antony'ego Hegarty i Odettę, zabiera nas w swoją intymną podróż. Już od pierwszych dźwięków fortepianu, które doskonale współgrają z jego niskim i mocnym basem, dajemy uwieść się muzyce. Po pierwszych kompozycjach cicho, niemal szeptem wypowiada „Dziękuję... jesteście bardzo mili". Po bardzo emocjonalnym wykonaniu „I won't complain” pozwala sobie na mały, słownikowo- dyplomatyczny żart, kiedy przyznaje się, że podczas pierwszej wizyty w Polsce, z przekonaniem dziękował publiczności słowem „spasiba” – we Wrocławiu naprawia swoje faux-pas, od tego momentu „dziękuję” będzie adresowane do nas kilkukrotne, a my będziemy go nagradzać gromkimi brawami już do końca.


Na scenie pojawia się towarzyszący mu perkusista, Alexis Bossard, który doda wyjątkowego rytmu
opowiadanym przez Benjamina historiom. Ze sceny płynie „Cornerstone”, milknące w oddali w odgłosach nieutulonego żalu, wyśpiewane z niesłychaną żarliwością „Adios”, podczas którego część osób gryzła palce, część nerwowo wierciła się na swoich miejscach, nikt nie pozostawał obojętny. Po godzinie Artysta próbuje opuścić scenę. Nikt nie siedzi, owacja na stojąco przywołuje go z powrotem. Dwukrotnie. Powietrze w Capitol jest gęste od emocji. Clementine, który przez cały koncert wzrokiem omiatał widownię, jakby chciał poznać każdą osobę będącą na sali, sprawdzić jak reaguje na jego opowieść wplecioną w dźwięki fortepianu, wbija sporą część z nas w fotel. Soulowo-bluesowe zaśpiewy, operetkowa groteska wyjęta z zeszytu Rufusa Wainwrighta wypałnia scenę, na której nie ma już miejsca dla Alexisa Bossarda. Dobrze, skoro tak, ten skupia się na nas i przechodząc między rzędami, dyryguje naszymi niewprawnymi zaśpiewami. Ostatnie crescendo przechodzi w szept, odgrywający najważniejszą rolę, niemego świadka katharsis. „Good bye”. Dobranoc.

Wątek obuwniczy jest ważny. Tak wymyślnych butów jakie miał Malkovich, jeszcze nie widziałem. Podobnie zresztą jak nie miałem wcześniej przyjemności uczestniczyć w koncercie Benjamina Clementine'a. I o ile buty wybitnego aktora nie zagrzeją zbyt długo miejsca w mojej pamięci, o tyle bosonogi Artysta już zdecydowanie tak.
Każdy z nas ma swoją historię, chociaż nie każdy chce i potrafi ją opowiedzieć. Benjamin Clementine opisując traumy, nie wywołuje w nas negatywnych emocji. On dokonuje przemiany, uwalnia swoje demony a my paradoksalnie czujemy się lepsi, uniesieni, oczyszczeni? Trawestując słowa ulubionego przezeń Williama Blake'a, samo ciśnie się na usta, że sztuka Clementine'a narodziła się z nocy i ciemności, ale wywołuje w nas jak i w nim samym, poczucie dojmującej szczerości i radości, za co ja i wszyscy zgromadzeni w niedzielny wieczór możemy powiedzieć tylko: „Dziękuję".

 

 

Reklama

Komentarze (2)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.
~rek1n2016-05-16 21:07:35 z adresu IP: (31.178.xxx.xxx)
Również byliśmy, coś niesamowitego! a jak wszedł na wysokie tony w "St Clementine on tea and croissants" to myślałem, że szyby wylecą w Capitolu :)
~Daga2016-05-16 18:48:57 z adresu IP: (83.21.xxx.xxx)
Byłam, potwierdzam i dziekuje za piękną recenzję!!!