Ma WKS w sercu. Od 21 lat stawia piłkarzy Śląska "na nogi"

Śląsk Wrocław | Utworzono: 2016-07-19 09:01

Czy wyznacznikiem pracy dobrego fizjoterapeuty jest liczba kontuzji mięśniowych w zespole?

J.Sz.: Kontuzje były, są i będą występować w sporcie. Nawet jeśli nie ma urazów przeciążeniowych, to pojawiają się te wynikające z walki w meczu: przetarcia, krwiaki, stłuczenia, naciągnięcia. Wysiłek jest obecnie tak zindywidualizowany, że przeciążania nie powinny występować. Każdy ma jednak inny organizm, dochodzą także rzeczy na które nie mamy wpływu. Powiedziałbym, że my generalnie zajmujemy się likwidacją kontuzji.

Jak ważne w tym fachu jest podążanie za trendami? Mam tu na myśli choćby słynne już pijawki.

J.Sz.: Przede wszystkim staramy się cały czas kształcić. Dawid Gołąbek i Krzysiek Bukowski uczęszczają na kursy, aby być na topie i szybciej doprowadzać zawodników do treningu. Najważniejsze jest, aby być o krok przed przeciwnikami, dlatego szukamy nowinek. Podobnie było z pijawkami, niektórzy w to nie wierzyli. Wielu piłkarzy jednak przekonało się, że znakomicie przyspieszają regenerację uszkodzonych mięśni, np. niwelując krwiaki.

Możesz przyznać, że zawodnicy w Śląsku są pod taką samą opieką jak w reprezentacji Polski?

J.Sz.: Praca w kadrze jest dość specyficzna, ale gdy pytałem o to piłkarzy, którzy otrzymywali powołania, to mówili, że nie widzą żadnych różnic. Kiedyś wszystko opierało się na pracy wyłącznie naszymi rękami. Nie było takiej dostępności odżywek. Dziś wspomaga nas wiele ośrodków i chcemy z tej wiedzy korzystać.

Pracujesz dla WKS-u od 1995 roku. Jak wówczas to wszystko wyglądało? Twoje pierwsze skojarzenia.

J.Sz.: W ogóle nie można tego porównać. W klubie pracowało 5 osób: kierownik sekcji, sekretarka, kierownik drużyny, trener i ja, a wcześniej także mój mentor, który mnie tu wprowadzał. Zresztą obozy też kompletnie inaczej wyglądały, ówczesne ośrodki nie miały takiego zaplecza. Wszyscy trenowali jednakowo, nie było podziałów na grupy. Dziś każdy zawodnik zna swój próg obciążeń i trenuje na optymalnym dla siebie pułapie.

Byłeś w Śląsku także w tych najtrudniejszych chwilach – spadku do III ligi, gdy klub był na skraju bankructwa.

J.Sz.: W piątek był komunikat, że klubu już nie będzie i mamy się pakować. Przyjechaliśmy w poniedziałek po rzeczy i nagle okazało się, że ratunek przyjdzie z sekcji koszykówki – wzięła nas wtedy pod swoje skrzydła.

Miewasz takie chwile, że po doświadczeniach związanych z grą w europejskich pucharach, mistrzostwie Polski i przenosinach na 40-tysięczny stadion, wracasz myślami do czasów, gdy Śląsk był tak bliski upadku?

J.Sz.: Ludzie nie chcą w to wierzyć. Dobrze, że przy klubie są tacy ludzie jak Darek Sztylka, często przychodzi też Remek Jezierski. Oni wiedzą, jak to wyglądało: nie było nawet wody, trzeba było pożyczać pieniądze, bo przez pół roku nam nie płacono. Jeździło się dorabiać na jakichś prywatnych masażach, bo przecież na utrzymaniu miałem rodzinę, a poza tym można było kupić plastry czy bandaże dla zawodników. Ludzie w tych chudych latach oddawali serce i także dzięki nim jesteśmy właśnie w tym miejscu.

Zespół oparty był na piłkarzach pochodzących z Wrocławia.

J.Sz.: Tak, oni utożsamili się z tym miastem, z herbem. Można powiedzieć, że nie interesowały ich pieniądze, bardziej zależało im na tym, żeby Śląsk wrócił na należne mu miejsce w ekstraklasie. Poświęcali swoje zdrowie dla tych barw. Oczywiście nie każdemu udało się przejść drogę z tej III ligi, ale trzeba ich szanować, bo włożyli wszystkie swoje siły.

Potrafisz przypomnieć sobie moment, w którym zacząłeś kolekcjonować pamiątki związane z klubem?

J.Sz.: To już za młodego chłopaka złapałem takiego bakcyla. Ojciec przyprowadzał mnie na mecze, na Oporowską chodziło wtedy 15-20 tysięcy osób. Wybierano się całymi rodzinami, to było święto. Miałem stare zeszyty, w którym rysowałam jak padały bramki czy schematy rozgrywania akcji. Nawet pierwsza randka z moją żoną, a wtedy jeszcze dziewczyną, była przy Oporowskiej.

Tak? Jaki to był mecz?

J.Sz.: Pamiętam, że było to spotkanie z Wisłą Kraków, zakończone tak straszną zadymą, że uciekaliśmy ze stadionu. Żona była mocno przerażona. Później skończyłem szkołę fizjoterapii, przyjęto mnie na okres próbny w Śląsku i tak zaczęła się moja przygoda.

Wydałeś album o historii o WKS-u. Planujesz kolejne tego typu wydawnictwa?

J.Sz.: Chciałbym wydać kalendarz na następny rok, łączący trzy sekcje: piłkę nożną, piłkę ręczną i koszykówkę. Poczyniłem już pierwsze kroki. Wielu kibiców widziało zdjęcie, na którym są Darek Sztylka, Maciek Zieliński i Piotrek Czaczka. Każda z sekcji miałaby 4 strony. My pokazalibyśmy dwie drużyny mistrzowskie i dwie, które sięgnęły po Puchar Polski.

Z historią Śląska starasz się także zaznajamiać nowych zawodników.

J.Sz.: Chodzi przede wszystkich o obcokrajowców, którzy znają ją dość pobieżnie. Na przykład Mariuszowi Pawełkowi nie trzeba było nic wyjaśniać. Kiedy przychodził, wiedział, że to klub z tradycjami i kibice będą wymagali walki i zaangażowania. Migracja zawodników jest dziś bardzo duża, co sprawia, że niewielu z nich utożsamia się z drużyną.

Jednym z piłkarzy, których wziąłeś pod swoje skrzydła, był Juan Calahorro.

J.Sz.: To bardzo sympatyczny chłopak. Nieszczęśliwe się stało, że złapał poważną kontuzję. Puszczaliśmy mu polskie filmy, np. „Kilera” i uczyliśmy go różnych kwestii. Juan mówił: „Jestem Jurek Kiler i mam wszystko…” kto oglądał film, ten już wie gdzie. Dlatego nazywaliśmy go „Jurkiem Kalafiorem”.


Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.