Recenzje Iana Pelczara: Łotr jeden. Gwiezdne wojny – historie *****

Jan Pelczar | Utworzono: 2016-12-16 09:45 | Zmodyfikowano: 2016-12-16 09:45

Fabuła „Łotra jeden” kończy się tam, gdzie zaczyna „Nowa nadzieja”. W uniwersum epizod czwarty, ale chronologicznie pierwszy film, który rozpoczął budowę paradoksalnego imperium George’a Lucasa. Paradoksalnego, bo filmy przygodowe, z akcją w kosmicznym świecie przyszłości, budowały swój mit wokół walki dobra ze złem. I zawsze stawiały widzów po stronie rebelii. Jednocześnie w prawdziwym świecie zbudowały własną galaktykę. Niektóre praktyki stawiają kina wobec jasnego wyboru: albo pójdą z imperium, albo zostaną przysłonięte przez repertuarową gwiazdę śmierci. Tu nie ma miejsca na bunt. Taka praktyka się broni, dopóki filmy są dobre i można je z czystym sercem polecić na wieczór empatii w kinie. Dlatego Lucas wyciągnął wnioski z wpadek epoki Jar Jar Binksa i znów traktuje widzów poważnie. Korzysta z ekspansji Disneya. Jest nawet postać, która wydaje się przetransportowana prosto z planety Daredevil, w galaktyce Marvel.

Po sukcesie „Przebudzenia mocy”, epizodu siódmego, jeszcze rok poczekamy na kontynuację trzeciej z trylogii głównego nurtu. Teraz premierę miał pierwszy w historii spin-off „Gwiezdnych wojen”. Dowiadujemy się, w jaki sposób wykradzione zostały plany Gwiazdy śmierci, które w „Nowej nadziei” miała księżniczka Leia. „Łotr jeden” to spontanicznie nadana nazwa statku, jakim rebelianci lecą na decydujące starcie. Zaskakujące jest to, że film, mimo oczywistego dla fanów serii finału, trzyma w napięciu do samego końca. W porównaniu do poprzednich rozdziałów uniwersum jest też nadspodziewanie ponury.

Patrzysz na Jedhę, myślisz o Aleppo. Czy powinienem czuć dyskomfort, że w czasie, gdy naprawdę ginie całe miasto, przyszedłem emocjonować się do kina wirtualną, estetycznie podaną zagładą? To nie pierwszy taki przypadek w historii. Kiedy powstańcza Warszawa chyliła się ku upadkowi, Amerykanie chodzili do kina na premierowe seanse filmu „Arszenik i stare koronki” Franka Capry. Pierwsza część historii „Gwiezdnych wojen” ma premierę w czasie, gdy świat odbiera dramatyczne apele z Syrii i rozkłada bezradnie ręce. Dobrze jest przyjrzeć się momentom „Łotra”, które przypominają nam o tym, co dzieje się nieopodal Europy.

W częściowo nużącym i powielającym schematy filmie Brytyjczyka Garetha Edwardsa (twórcy nieznośnej dla mnie najnowszej wersji „Godzilli”) zdarzają się chwile zadziwiająco mocne i niepokojąco dwuznaczne. Amerykanie lubią przecież, by bohaterowie byli po ich stronie, utożsamiają się z symbolami wolności i swoim sztandarem. Celebrują i nagradzają kino krytykujące system , historyczne błędy i wojenne zaangażowanie, ale w największych blockbusterach zdecydowanie rzadziej. Tymczasem w „Łotrze” jest scena, w której to Szturmowcy Imperium przypominają amerykańskie wojsko, zaatakowane przez bojowników, którzy bronią się w mieście, stylizowanym na arabskie. I to rebelianci stosują metody, jakie w „The Hurt Locker”, czy „Snajperze” przypisane są siłom zła.

Do końca nie będzie brakowało scen i dialogów gloryfikujących zaangażowanie, różnorodność i walkę z militarnie rozkładanym parasolem bezpieczeństwa. Pada parę słów przesady, kompozytor Michael Giacchino, który swoją osobą połączył światy „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”, dokłada nieco patosu, a im bliżej finału, tym więcej kiczowatych ujęć serwują operator Greig Fraser i specjaliści od efektów wizualnych, ale nie cierpimy za bardzo. Rebelianci są świetnie ubrani, a cały film jest świetnie zagrany. Feliciity Jones, niedawno nominowana do Oscara za „Teorię wszystkiego”, sprawdza się w roli głównej. Znów, tak jak w „Przebudzeniu mocy”, postawiono na kobietę, która musi postawić się światu, bo wszyscy duszą się w pochłaniającym go cieniu dyktatora – mężczyzny o niespełnionych ambicjach.

 Po drodze wokół Jyn Erso zbudowana zostanie wspaniała kompania wyrzutków i poszukujących odkupienia. Towarzysz robot ma tym razem nazwę nie do powtórzenia, ale niezły z niego showman. Występ Diego Luny nie zapisze się w historii odległej galaktyki, ale epizody Madsa Mikkelsena i Foresta Whitakera robią wrażenie i trzymają w ryzach całą intrygę. Ben Mendelsohn to także dobry wybór w roli czarnego charakteru. Ciemna strona mocy adoruje, w filmie napisanym przez Chrisa Weitza i Tony’ego Gilroya, piękno nuklearnego wybuchu. „Łotr” opowiada o poświęceniu wymaganym, by takie erupcje dotyczyły jedynie miast, a nie całej planety. Fakt, że twórcy hollywoodzkiej przygodówki numer jeden skupiają uwagę widzów na tak charakterystycznych obrazach, również daje do myślenia.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.