PPA: Steve Smyth wystąpił w Starym Klasztorze

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2017-03-31 11:30 | Zmodyfikowano: 2017-03-31 11:30

Na scenie pojawił się kilka minut po 20. Początkowo uzbrojony tylko w gitarę, głębokim barytonem sięgnął po delikatną balladę. Gitara pełniła rolę ozdobnika, nieco wymuszonego. Cienką linią ogradzała naturalną wrażliwość Smytha, ukrytą na początku koncertu w słodkim, wibrującym falsecie, od kilku przypadkowych akordów.

Ale to g ł o s jest najważniejszym instrumentem postawnego Australijczyka. A ten z rzewnego wspomnienia o Buckleyu juniorze, płynnie przeszedł w mroczną energię ochrypłego Waitsa. Ale nie było mowy o nocnych, melancholijnych balladach, raczej o niepokorności The Bad Seeds. A tę z dumą i garażową agresją wyśpiewywał wyraźnie pobudzony Smyth już z dwójką wspomagających go muzyków. Bas (Quico Tretze) i perkusja (Oriol Planells), czyli podstawowy zestaw rytmiczny, a jednak ze sceny leciały wióry.
Zresztą, pewnie to nie przypadek, w końcu Smyth hobbystycznie zajmuje się stolarką:

Zajmowałem się tym jakiś czas. Szybko jednak zauważyłem, że lepiej sobie radzę z drewnianą gitarą niż z innymi tego typu rzeczami. Muzyka pochłonęła mnie bez reszty, ale jeśli tylko znajdę chwilę między koncertami, staram się skończyć przynajmniej jeden projekt w roku, czasami uda się więcej.

Trio na 38. Przegląd Piosenki Aktorskiej przyleciało z Barcelony. Zapytani komu kibicują, zgodnie odpowiedzieli o miłości do zespołu z Camp Nou. O ile jednak Duma Katalonii, mimo nie rzadko pięknej gry, często marnotrawi czas bezproduktywnym posiadaniem piłki, o tyle muzycy wczorajszego wieczoru nie zmitrężyli ani minuty. Jako trio prezentowali punkową werwę. Ascetyczny, hałaśliwy a przy tym nieuporządkowany styl, choć bardzo konwencjonalny, całkiem nieźle komponował się z zaśpiewami Steve'a Smytha. W zespołowych fragmentach, jego mocny głos współgrał z tą muzyczną mieszanką wybuchową.


Natomiast kiedy na scenie zostawał sam, liryczne, spokojne i subtelnie piosenki, sprawiały wrażenie nie do końca przemyślanych.
W wypadku Smytha faktem jest, że skala głosu jak i umiejętność oddania nim knajpianego klimatu, swobodnie zmieniającego się w czysty i niewinny, pierwszokomunijny falset – tak, obok tego nie można przejść obojętnie. Ale ten nieco folkowy akompaniament gitary, towarzyszący jego solowej scenicznej wersji, wbijał w uszy, co prawda malutkie, ale jednak irytujące drzazgi.


Syn wędrownego kaznodziei i stolarza (jego rodzice budowali kościoły w Australii), przemierza świat ze swoją muzyką. Trubadur czy młody gniewny rockowej, garażowej sceny? Na razie jest na rozdrożu, ale jak sam mówi, najważniejsze jest coś innego:

Mam niezwykłe szczęście wieść takie życie, ale kończąc dzień i wychodząc na scenę, musisz znaleźć w sobie gniew. Mój Boże, to po prostu konieczne! W innym wypadku nie poczujesz ulgi.

Nie chcę śpiewać piosenek, w które nie wierzę. Jeżeli taką kiedykolwiek bym napisał, na pewno bym jej nie zaśpiewał.

MK: Przyjechałeś po raz pierwszy do Polski, i od razu zacząłeś z wysokiego C, w lineupie Przegląd Piosenki Aktorskiej. Czy pisząc piosenki, opowiadając historie, wcielasz się w rolę? A może to wszystko jest wynikiem tylko twoich doświadczeń?

SS: Moje piosenki są wynikiem nie jednego a wielu doświadczeń, momentów. W moim wypadku pisanie zawsze miało wymiar o wiele bardziej uniwersalny, tak aby piosenka potrafiła wrócić w dowolnym momencie mojego życia. Tak abym był w stanie uchwycić jej sens, mimo upływającego czasu. Wydaje mi się, że w pisaniu, właśnie o to chodzi.

MK: Ostatnia piosenka, którą zagraliście na bis, podobała mi się najbardziej. Można nawet zaryzykować, że chcieliście ogłuszyć zgromadzonych. Taki będzie w przyszłości Steve Smyth?

SS: Ostatni rok spędziłem w Barcelonie, gdzie tworzyłem nowy materiał. Około 30 piosenek czeka na nagranie. To jedna z nich...

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.