ROBIN HOOD **

Jan Pelczar | Utworzono: 2010-05-18 09:19 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Dwie najlepsze adaptacje, które znam – serial „Robin z Sherwood” i film „Robin Hood. Książę Złodziei” - pokazywały głównego bohatera jak romantycznego łotra z lasu, który walczy o sprawiedliwość. Ujmowały też elementami fantasy. W nowej superprodukcji fantastyki nie ma w ogóle, jest pseudo-realizm historyczny. Twórcy chcą nam wyjaśnić dlaczego Robin Hood został banitą. Prequel to dziwny, bo władca, który w „Księciu złodziei” udzielał ślubu na zakończenie, tu ginie na początku. Następca będzie zaledwie jednym z kilku czarnych charakterów. Nie warto się na nich skupiać – brak im charyzmy. Szeryf z Nottingham pojawia się właściwie tylko w dwóch scenach, a Marion jest elementem maskarady. Robin Hood udaje bowiem rycerza - najpierw, by wzbogacić się po powrocie z krucjaty, a potem dla celów podatkowych. Cate Blanchett pasuje na wybrankę Russella Crowe’a, ale niekoniecznie do roli Marion. Oboje dobrze wpisują się za to w schemat wzięty z „Gladiatora” – będą retrospekcje, przejazd bohatera wzdłuż szpaleru wojsk i rzucanie się na ratunek w zwolnionym tempie.

Momentami inscenizacyjny rozmach śmieszy. Nie dość, że Robin Hood staje się głównodowodzącym angielskimi wojskami, to jeszcze przybijający do brytyjskich brzegów Francuzi przypominają inwazję w Normandii. Sceny jak z „Szeregowca Ryana” wprawiają w zdumienie. Czy u schyłku XII, w początkach XIII wieku francuskie wojska traktowały swoją flotę wojenną w sposób, który dopiero po wiekach odtworzyli Amerykanie ? Dynamika bitewnej sceny na plaży już nie dziwi – to bitwa kulminacyjna, ostatnia. Ridley Scott od pierwszych sekwencji pozbawia złudzeń. Średniowieczne wojny będą przypominały „Helikopter w ogniu”. Podczas abordażu zamku użyte zostaną ładunki wybuchowe, a wśród walczących słychać będzie głośne wołanie: „medic, medic, i need a medic”. Strzały, wylatując z łuku, furkoczą niczym karabinowe kule, być może dlatego na polu bitwy łucznicy osłaniają jeden drugiego, niczym bohaterowie „Kompanii braci”.



Król Jan bez Ziemi ( jedna z wielu postaci granych na modłę „gladiatorową” ), który nie dotrzymuje obietnicy i nie podpisuje Wielkiej Karty Swobód, to finał słabo nakreślonej intrygi politycznej. Wynika z niej, że Robin Hood nie był lewackim bojownikiem, który łamał prawo w imię sprawiedliwości społecznej, rabując bogatym i dając biednym. Poczynania bohatera, zwanego zresztą jako Robin Longstride, sugerują, że był liberałem, którego raziły wysokie podatki i rządowe knowania, by ograniczyć swobodę właścicieli ziemskich i lokalnej szlachty. Twórcy musieli pomyśleć: „skoro mieliśmy średniowieczne lądowanie w Normandii, ale u brytyjskich klifów, to możemy równie dobrze zrobić z Robin Hooda jednoosobową, średniowieczną ‘tea party’. Zamiast herbaty do oceanu, będzie wrzucał ziarno do miodu”.

„Robin Hood” z filmu dowcipnego stał się po hollywoodzku patetycznym i wcale nie cieszy mnie końcowa sugestia, że druga część będzie się już toczyć w leśnym miasteczku. Scenarzysta Brian Helgeland, który współtworzył „Robin Hooda”, ma na koncie „Obłędnego rycerza” z Heathem Ledgerem. W tamtej prostej komedii sugestia, że rycerza i sługę różnią tylko aparycja i możliwości, została podana o wiele ciekawiej. Także miecze z wyrytym przesłaniem i wypaleni wewnętrznie żołnierze, wracający z wieloletnich wojen to schematy, które były w kinie realizowane subtelniej. Ridley Scott zrobił ze średniowiecznej legendy historyczny film akcji, wtórny wobec „Gladiatora” i blady przy błyskotliwym „Sherlocku Holmesie” z początku roku. Poza batalistyczną pychą ( ubawiłaby samego Asteriksa ) w pamięć zapadają jedynie przepiękne panoramy, uchwycone kamerą Johna Mathiesona. Nie da się jednak między nimi ukryć, że Russell Crowe nie widzi różnicy między Robin Hoodem, a bohaterami swoich kilku poprzednich filmów. Nie można też winić Australijczyka – po lekturze scenariusza,  na pełnym niebezpieczeństw planie filmowym, mógł zapomnieć co wyróżniało jednego z ulubionych bohaterów dzieciństwa.

Reklama

Komentarze (2)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.
~xmanka2010-05-19 12:31:50 z adresu IP: (213.199.xxx.xxx)
świetne recenzje pana Pelczara i pana Dantesa :-)
~edmund dantes2010-05-18 10:28:10 z adresu IP: (195.205.xxx.xxx)
Piąty wspólny film Ridleya Scotta i Rusella Crowe’a, oczekiwany z wielkimi nadziejami Robin Hood potwierdził tylko pojawiające się od pewnego czasu opinie, że ta dwójka, a zwłaszcza angielski reżyser od dziesięciu lat stacza się po równi pochyłej. Od czasu genialnego „Gladiatora” wspomniana para nie stworzyła żadnego wartościowego filmu. Nie oczekiwaliśmy więc od „Robin Hooda”, że wzniesie się na poziom arcydzieła o generale Maximusie, lecz mieliśmy nadzieję na porządnie zrealizowany film historyczno-przygodowy. Nadzieje te okazały się płonne, bowiem kolejna ekranizacja przygód banity z Sherwood to kompletny niewypał. Postaci są papierowe, aktorzy nie wiedzą co mają grać, a reżyser nie panuje nawet nad scenami batalistycznymi (o co byśmy szanownego Ridleya nigdy nie podejrzewali). To, co było największym osiągnięciem warsztatu reżyserskiego Scotta – oszałamiające sceny walki, w „Robin Hoodzie” nie są wcale lepsze niż te, które zaprezentował nam poczciwy Kevin Reynolds w swojej wersji przygód Robina z 1991r., gdzie ironiczny Alan Rickman machał mieczem niczym cepem, usiłując skrócić o głowę Kevina Costnera. Również sceny liryczne wyglądają tak, jakby były kręcone przez nieśmiałego debiutanta. W „Gladiatorze” sceny pomiędzy Crowe’m a Connie Nielsen aż kipiały od erotycznego napięcia, bólu i niespełnionych nadziei. Sceny pomiędzy Crowe’m a Kate Blanchett ogląda się mniej wiecej z takim samym zainteresowaniem, jak 30 lat temu niesławny „Monitor Rządowy”. Więcej pasji i pożądania można zaobserwować oglądając archiwalne przemówienia tow. Wiesława. W filmie nie ma nawet wyraźnie zarysowanej postaci czarnego charakteru – nie wiadomo czy jest nim król Jan, rycerz Godfrey, Ryszard Lwie Serce, francuska armia czy ktoś zupełnie inny. Temat aż się prosił o łotra w typie Alana Rickmana ze wspomnianego filmu z 1991r. albo o postać nieszczęsnego okrutnika tak znakomicie zagranego przez Joaquina Phoenixa w filmie Scotta o Rzymianach. Zamiast tego mamy całą galerię łobuzów, z których jeden jest bardziej podły od drugiego, ale żaden nie zapada widzowi w pamięć na dłużej niż dwie sekundy. To wszystko sprawia, że wszyscy, którzy spodziewali się powtórki z „Gladiatora” albo chociaż z „Królestwa Niebieskiego”, będą srodze zawiedzeni, bo „Robin Hood” A.D. 2010 jest zwyczajnie nudny.