Wielka trójca rocka w Radiu Wrocław Kultura (SŁUCHAJ)

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2015-07-07 08:53 | Zmodyfikowano: 2015-07-07 09:14

Kilka lat temu, na łamach angielskiego magazynu "Uncut", David Bowie opowiedział taką oto historię.

„Tuż po wydaniu Ziggy'ego [czerwiec 1972 - M.K.] miałem dzień wolny. Wybrałem się na spacer po Beckenham. Niespodziewanie podeszła do mnie starsza kobieta i zapytała: "Eltonie, czy mogłabym dostać twój autograf?” Odpowiedziałem: "Nie nazywam się Elton proszę pani. Jestem David Bowie". Na co starsza pani wyraźnie się uradowała "Oh, to jeszcze lepiej. Nie mogę znieść jego makijażu, kosmicznego przebrania i sterczących czerwonych włosów. Kompletne beztalencie”.

Ciekawe jak zareagował na tę opinię artysta, który po wydaniu w lipcu 1969 r. singla „Space Oddity” orbitował wysoko by w końcu, po trzech latach, jego najnowsza płyta skutecznie wspinała się na brytyjskiej liście przebojów. Faktem pozostaje, że Bowie po wydaniu „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” zaszył się w studiu nagraniowym, ale tym razem jako producent. U boku swojego idola zresztą, bo za takiego uważał Lou Reeda.

Reed podobnie jak Bowie zaczynał w połowie lat 60., choć fonograficzny debiut zaliczył wraz z The Jades już w wieku lat 16. Kiedy w 1972 r. spotkał się z Bowiem, za sprawą swojej przesterowanej gitary oraz tekstów jakie oscylowały w okolicach prowokującego turpizmu, wyniesionego do rangi sztuki przez The Velvet Underground, był już chodzącą legendą. Ale to Bowie oraz jego muzyczne alter ego tamtego okresu czyli gitarzysta Mick Ronson, sprawili że nie okładka z bananem a ta piosenka jest najbardziej znanym dziełem rock'n'rollwej bestii, jak o sobie mówił Reed.

 


Reedowska, doskonała, zmiksowana bez żadnych dogrywek (!) koncertówka „Rock'n'Roll Animal” została wydana po zakończeniu współpracy z Bowiem, w lutym 1974 r. W tym czasie, jeden z najbardziej butnych i gniewnych artystów jakich nosiła scena lat 70., James Newell Osterberg znany jako Iggy Pop, przeżywał ciężki okres. Beznadziejnie uzależniony od narkotyków, poza rozwiązanymi The Stooges, udał się na terapię odwykową do Kalifornii. Tam odwiedził i wyciągnął do niego rękę David Bowie. Nie było to ich pierwsze spotkanie. Muzycy poznali się w Nowym Yorku przy legendarnej Park Avenue South w lutym 1971 r., a inklinacje artystyczne i zamiłowanie do używek tylko scementowały ich przyjaźń. Bowie zabrał przyjaciela w trasę promującą album "Station to Station", a następnie wraz z nim zamieszkał w Berlinie. To właśnie w cieniu miasta podzielonego murem pomógł mu wyprodukować solowy debiut. Złagodzony w stosunku do dokonań The Stooges, nieco minimalistyczny, lekko ociekający krautrockiem i nawiązujący do Dostojewskiego ("Idiot"). Ale prawdziwym papierkiem lakmusowym tamtej współpracy, arcydziełem powstałym w czasie chaosu, jakiego Pop mimo wielu muzycznych podróży już nie przebił, jest ten album.

 

 

Dzieła skończone. Muzyczny wzorzec z Sèvres, gdzie nie ma potrzeby czegokolwiek zmieniać. The Waterboys, Joy Division, Depeche Mode, The Jam, The Cure, Arctic Monkeys czy... Lady Gaga – wszyscy przyznają, że muzyka i styl wypracowany w czasie kolaboracji tria Bowie – Pop – Reed, ukształtowały ich sposób postrzegania materii muzycznej.


"Passenger", "Perfect Day", "Heroes", "Walk on the Wild Side". Mało? Zdecydowanie więcej dziś po 20. Tutaj.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.