Mgły nad rzeką Styks

Radio Wrocław Kultura,mk, recenzja Jarosława Andersa | Utworzono: 2020-04-24 11:58 | Zmodyfikowano: 2020-04-24 11:58
Mgły nad rzeką Styks - fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe

Tymczasem mamy część czwartą. „Oni” wracają, odnajdując Narratorkę nawet na zimnej kanadyjskiej wyspie. Wciąż się czegoś domagają, wciąż usiłują wpływać na jej życie. „Oni” to pokolenia wojny i stalinizmu, to świadkowie i uczestnicy wydarzeń niewyobrażalnych dla nas, pokoleń powojennych. To ofiary i ich oprawcy, a czasem ofiary i oprawcy naraz. To nasi rodzice, krewni, wychowawcy i nauczyciele—ludzie otaczający nas opiekuńczą troską, lecz również separujący się od nas barierą niedomówień i milczenia. Podobnie jak poprzednie książki Pośpiech, Mgły mają trzon dokumentalny, oparty niemal wyłącznie na urzędowych sprawozdaniach, listach i policyjnych raportach. Tę beznamiętną narrację oplata jednak sieć przypadkowych z pozoru, nie związanych z głównym tematem wydarzeń, wspomnień, snów i fantasmagorii Narratorki i jej literackiego alter ego, wiernego sobowtóra, Nory. Dominują w nich obrazy pustych korytarzy, ciemnych pomieszczeń, zamkniętych przejść, wciąż wzbudzające ból wspomnienia krzywdy przeżytej w dzieciństwie, a także pamięć ogrodów i drzew, obrazy Matki i Babki powracające w chwilach niepokoju i zagrożenia. Niektóre z tych wizji są niezwykle piękne i poetyckie, choć niemal zawsze pobrzmiewa w nich nuta rozczarowania i smutku. Brutalnie obiektywna relacja centralnych wydarzeń książki zderza się z grą podświadomości, raz to poszukującej ukrytych związków i znaczeń, raz to zdającej się od nich uciekać.

„Niemal wszystkie postacie są dziełem wyobraźni autorki, chociaż przedstawiono je na tle rzeczywistych wydarzeń, które miały miejsce w Polsce w latach 1945-2010”, czytamy w nocie wydawniczej. Należy uszanować tę ambiwalencję. Dlatego postać przemawiającą w książce w pierwszej osobie wolę nazywać Narratorką. Dlatego lepiej też nie przytaczać nazwiska protagonisty dokumentalnej warstwy książki, pomimo, że jego sprawa jest dosyć znana i została opisana w literaturze historycznej. W książce figuruje jako Profesor, szanowany wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego, wybitny humanista, literaturoznawca i filmoznawca, niekłamany autorytet w swej dziedzinie, autor licznych publikacji, oddany nauczyciel i uważny, życzliwy promotor młodych naukowców. Człowiek niezbyt ciepły w kontaktach osobistych, ale budzący zaufanie i lubiany tak przez kolegów jak i studentów. Również wieloletni, sumienny, tajny współpracownik Departamentu III Urzędu Bezpieczeństwa (ideologia, kultura, nauka) o pseudonimie „Konrad”. Profesor był także nauczycielem i mentorem Narratorki, która uczestniczyła w jego wykładach i
seminariach, pisała u niego pracę magisterską a później doktorancką. Spędziła pod jego opieką około dwunastu lat, które ukształtowały jej intelektualne zainteresowania. To ważne lata w życiu młodego człowieka. Później, po wyjeździe do Ameryki, otrzymywała od niego zdawkowe, lecz miłe pozdrowienia, które przywracały poczucie ciągłości w jej pokawałkowanym życiu. Wiele mu zawdzięczała. „W pewien dość duży sposób, który teraz chcę pomniejszyć, miał wpływ na moje życie i jest bardzo przykro myśleć o jego podwójnym życiu i zobaczyć je oczyma pracowników Służby Bezpieczeństwa.”

Zamieszczony w Mgłach wybór dokumentów dotyczących sprawy Konrada—od pierwszych przygotowań do jego rekrutacji, poprzez rozmowy wstępne, ustalania wzajemnych relacji (rok 1958), raporty i analizy z jego kolejnych misji, aż do zaprzestania czynnej współpracy—jest w istocie lekturą fascynującą. Ujawnia techniczne metody działania Służb, miesiące cierpliwej obserwacji, fachowe dyskusje na temat najlepszych sposobów uwikłania „figuranta”, sumienną weryfikację jego doniesień (w jego najbliższym otoczeniu był chyba ktoś, kto donosił z kolei na niego) i ocenę korzyści płynących z jego współpracy, oraz również z gruntu cyniczny obraz polskiej inteligencji, jaki zbudowały sobie organa bezpieczeństwa niedługo po odwilży 1956-go roku.

Z dużą dozą psychologicznej przenikliwości jeden z przełożonych poucza na przykład swoich podwładnych by nie naciskali zbyt wcześnie na informacje o kolegach, a być może przyjaciołach Profesora, który nie powinien myśleć, że chcą zrobić z niego pospolitego szpicla. Profesor jest osobą próżną, przekonaną o swej intelektualnej wyższości. Powinien czuć się ważnym i szanowanym partnerem, kimś kogo dziś nazwalibyśmy pewnie „konsultantem”. Ku zaskoczeniu  samych oficerów prowadzących, już na pierwszym spotkaniu Profesor nie tylko zgadza się chętnie na współpracę, ale wyczuwając ich ostrożność, ośmiela ich i zachęca by nie krępowali się i pytali o wszystko, co może ich interesować.

Jego tajne „misje” wyraźnie sprawiają mu satysfakcję, są formą gry. W pewnym momencie zaczyna nawet wchodzić w rolę „siermiężnej wersji Jamesa Bonda” koloryzując w swych raportach i wymyślając mało prawdopodobne przygody, co prowadzący oficerowie natychmiast dostrzegają. Po roku 1962 unika dalszych kontaktów ze Służbami. „Czy ze względu na wiek, czy dlatego, że osiągnął już wszystko, co chciał osiągnąć?” – zastanawia się Narratorka. W roku 1972 zostaje ostatecznie wykreślony z rejestru stałych współpracowników. Policyjny bilans jego działalności przedstawia się jednak, z punktu widzenia „organów”, całkiem imponująco. Dzięki niemu udaremniono między innymi dwie „ucieczki” na Zachód polskich naukowców i zdjęto z zajmowanych stanowisk kilku nieprawomyślnych profesorów. Prawdopodobnie dzięki niemu też udało się przechwycić Służbom archiwum pozostawione w Polsce przez wicepremiera i prezesa Polskiego Stronnictwa Ludowego, Stanisława Mikołajczyka. Konrad nigdy nie został zdekonspirowany za życia i zmarł otoczony powszechnym szacunkiem. Prawda wyszła na jaw
wiele lat po jego śmierci. Tym, czego dokumenty nie są w stanie wyjaśnić lub wyjaśniają tylko częściowo jest zagadka samego człowieka, jego osobowości umożliwiającej współistnienie tak różnych z pozoru cech i zachowań. Czy rzeczywiście, jak pisze Narratorka, było to życie podwójne? Wszystko wydaje się
w nim idealnie zintegrowane i poszufladkowane—praca naukowa i administracyjna, ważny dorobek, dająca prawdziwą satysfakcję praca dydaktyczna z utalentowaną młodzieżą, i jeszcze okazja przysłużenia się organom państwa, któremu—jak podkreślał w „rozmowach operacyjnych” —on, syn szewca i były robotnik, wszystko przecież zawdzięcza. Nie był chyba jednym z tych, którzy wmawiali sobie, że „współpracują, ale nie szkodzą”. Szkodził świadomie i bez skrupułów. Człowiek o jego inteligencji musiał wiedzieć dokładnie o co chodzi jego dysponentom. Chodziło zaś o rozpracowanie i unieszkodliwienie środowiska mikołajczykowskich ludowców, które w latach krótkotrwałej „odwilży” starało się skupić na
nowo, nawiązać kontakty z kolegami na emigracji i próbować wspólnych przedsięwzięć, jak choćby zabezpieczenie archiwów i publikacja pamiętników Mikołajczyka. Do kręgu „prawicowych”, jak ich określało UB, działaczy PSL należeli: mecenas Stanisław Mierzwa, historyk Stefan Inglot, była bliska współpracowniczka Mikołajczyka Maria Hulewicz i jej mąż profesora Jan Hulewicz. Za granicą działali w tym czasie Stanisław Kot, przewodniczący Rady Naczelnej PSL oraz Franciszek Wilk, który po śmierci Mikołajczyka został prezesem paroi. Profesor znał niektórych z nich jeszcze sprzed wojny, z Uniwersytetu Lwowskiego, a dawni koledzy ufali mu bezgranicznie poruczając mu poufne misje w czasie jego wyjazdów
zagranicznych. Głos samego Profesora słyszymy tylko w relacjach prowadzących go oficerów. Jest to głos pewny siebie, arogancki, pogardliwy. Stefana Inglota przedstawia jako naukową miernotę. Naśmiewa się z profesora Jana Pigonia, który nie potrafił ukryć przed rewizją powierzonych mu  dokumentów Mikołajczyka. Po słynnym referacie „Socjologia i socjalna mitologia w powojennej Polsce” wygłoszonym przez profesora Józefa Chałasińskiego na międzynarodowym kongresie socjologów w Mediolanie (wrzesień 1959), który to referat kosztował uczonego stanowisko członka Prezydium PAN i zastępcy Sekretarza Naukowego, nie może się nadziwić, że „taki w rzeczy poważny człowiek tak niepoważnie myślał i postępował.” Stara się upewnić, że utrzymywane na zlecenie UB kontakty z „elementami wywrotowymi” nie zaszkodzą w jego karierze. Nie widać natomiast żadnych odruchów lojalności, sprzeciwu, prób samousprawiedliwienia. Nie widać też ludzkiej słabości, strachu, zawiści, fanatyzmu, chęci rewanżu, żądzy pieniędzy, żądzy władzy. Żadnych pęknięć, rozterek, dramatów. Żadnych silnych ludzkich uczuć. Profesor nie jest postacią rodem z Dostojewskiego. Raczej z Banalności zła. Z
jego portretu wieje bezosobową i beznamiętną pogardą, doskonałą obojętnością na wartości wyższe. Rewelacje na temat Profesora burzą zapamiętany przez Narratorkę obraz jej młodości, intelektualnego dojrzewania i uznanych autorytetów—nie tylko naukowych, lecz również moralnych. Każą powracać raz po raz do pierwszych lat samodzielności poza Miasteczkiem, powolnego odrywania się od świata dzieciństwa. Narratorka uświadamia sobie po raz kolejny to, co było tematem również poprzednich książek Pośpiech—przepaść doświadczeń pomiędzy jej pokoleniem a pokoleniem jej rodziców wypełnioną sferą niedomówień i milczenia. „Naiwność nas wszystkich… wywodziła się z dorastania pod opiekuńczym okiem rodziców, którzy przeżyli wojnę, stalinizm i chronili nas, swoje dzieci, przed polityczną rzeczywistością jak tylko mogli.” Śledzi paralelizmy losów rodzin o podobnych wojennych i powojennych perypeoach, jak choćby wywodzącej się z Polski żydowskiej rodziny Eilenderów. „Słuchałam Elizabeth i widziałam swoją Babkę. Stoi przy oknie, za którym rozpościera się łąka i patrzy niewidzącym wzrokiem na ulicę. Nieobecna, zamyka się w swoim milczeniu.”

To milczenie starszych, ich niechęć czy niemożność artykulacji doświadczeń, staje się także źródłem niepokoju przekazywanego bezwiednie młodszym. To właśnie z obszaru tego milczenia napływają obrazy, wizje i sny dręczące protagonistki Pośpiech. Niewypowiedziana, lecz przeczuwana przeszłość czai się jak „besoa w dżungli” z opowiadania Henry Jamesa. Książki Pośpiech można czytać jako swoistą psychologiczną autobiografię pokoleń, urodzonych po wojnie a dorastających w dziwnym okresie „pomiędzy”. Nasze niepokoje były bardziej abstrakcyjne niż lęki naszych rodziców. Częściowy dostęp do zachodnich lektur, filmów i mody, nawet sporadyczne wycieczki za granicę—wszystko to pogłębiało tylko poczucie zamknięcia i wydziedziczenia. Żyliśmy pomiędzy prześmiewczą ironią (pokolenie kabaretów!), zawadiacką dezynwolturą, a stłumioną depresją wyrażaną w poezji Nowej Fali. Świadomie czy nie, poszukiwaliśmy punktów oparcia, szczelin, obszarów normalności w nienormalnym świecie. Jednym z takich obszarów była wiedza, zwłaszcza wiedza humanistyczna—mało przydatna, lecz posiadająca aurę pewnej estetycznej wyższości. (Herbert, „Potęga smaku”.) „To był świat odległy, nieznany i wyidealizowany, ucieczka od rzeczywistości” wspomina Nora powracając po latach do Polski. Brama Uniwersytetu Wrocławskiego z klamką w kształcie głowy lwa „otwierała  się na nowy świat, nowy kontynent”, który istniał dla niej „poza czasem i przestrzenią”.

Przewodnikami po tym kontynencie byli Profesorowie—przynajmniej ci o prawdziwym dorobku i niekłamanym autorytecie. Oni również bytowali jakby poza czasem i przestrzenią. Nie mogli przecież należeć bez reszty do tego, co rozciągało się poza murami uczelni. Trzeba przyznać, że wielu z nich wywiązało się z tej roli znakomicie. Ale nie wszyscy. Dlatego odkrycia podobne do sprawy Konrada, dokonywane zazwyczaj po latach, wstrząsają i domagają się rewindykacji pamięci. Czy byliśmy naiwni, jak sądzi Narratorka? Ci z nas, którzy pamiętają rok 1968 uważali się za politycznych wyjadaczy. Historię najnowszą poznawaliśmy z przemycanych z Zachodu Zeszytów Historycznych, ale wydawało nam się, że żyjemy już w zupełnie innym świecie, z innymi dylematami – bardziej z „kina moralnego niepokoju” lat
siedemdziesiątych niż z Cmentarzy Hłaski. Niezbyt chętnie wnikaliśmy w przeszłość własnych rodzin, starszych kolegów, i naszych nowych idoli. Ich doświadczenia i lęki były bagażem, od którego należało się uwolnić. Ale ta przeszłość stanowiła jednak część kononuum, którego byliśmy chwilowymi mieszkańcami. Książki Pośpiech przypominają nam, że to czego nie pamiętamy, co wydarzyło się jeszcze przed naszym urodzeniem, również bywa częścią naszej biografii. Byliśmy również pokoleniem podróżników—przede wszystkim w lekturach i wyobraźni, choć niekiedy także w rzeczywistości. Nasze wyprawy, emigracje, powroty miały zupełnie inny smak niż peregrynacje dzisiejszych szczęśliwych globalistów, jak choćby Ingi, która w książkach Pośpiech stara się, raczej mało skutecznie, „odczytać” dzieje Nory, polskiej pisarki z Nowego Jorku będącej przedmiotem jej pracy magisterskiej. Przeczuwana obecność ogromnego, nieogarnionego świata była dla obietnicą, że, jak mówi Narratorka Mgieł, „życie będzie lepsze, większe, inne, szczęśliwe”. Zawsze jednak pozostawało napięcie między pamięcią i przyszłością, między tym co pozostało za nami, a tym co Narratorka nazywa „ucieczką w nieznane”. To napięcie jest jednym z głównych motywów książek Pośpiech, a jego osią jest opozycja między dwoma pojawiającymi się stale punktami odniesienia: Miasteczkiem – Kępnem i Miastem – Nowym Jorkiem. Miasteczko to przeszłość i pamięć—nieustępliwa, nie dająca spokoju, wciąż atakująca swoimi zagadkami i niezamkniętymi rachunkami. Nowy Jork to kondensacja teraźniejszości, wygnanie i przystań, miejsce groźne i gościnne zarazem, paradoksalnie przynoszące uspokojenie swoim hałasem, natężeniem i różnorodnością. To znakomicie sportretowany w książkach Pośpiech kamienny moloch, który z oddali wydaje się mirażem, a w zbliżeniu rozpada na serię oderwanych obrazów, impresji, wrażeń. W Mgłach Nowy Jork jawi się również jako magiczna przestrzeń, w której otwierają się nagle „portale” prowadzące na powrót do Miasteczka, jak choćby sklepik z różnościami w modnym dziś Meatpacking District—dawnej dzielnicy hurtowników mięsnych—gdzie Narratorka odkrywa zapach i dotyk domu w wystawionej na sprzedaż starej szafie. Okruchy Miasteczka raz po raz przenikają do gigantycznego organizmu Miasta, które być może całe zrodziło się z takich właśnie imigranckich wizji. Nie przypadkiem motywem książki jest wiersz Kawafisa „Miasto,” w którym miejsce rodzinne podąża w ślad za anonimowym podróżnikiem przypominając mu, że nie  znajdzie nigdzie „nowych krain albo innego morza”. Idąc ulicami Nowego Jorku trudno się oprzeć wrażeniu, że za każdym niemal przechodniem postępuje tu jakieś dalekie Miasto, albo Miasteczko.

Mgły pełne są takich nieoczekiwanych nawrotów. Na początku książki burza gdzieś nad Wyspą Baffina zamienia się w burzę wypatrywaną ciekawie nad czubkami „orzecha, jabłoni, czereśni” przez dziewczynkę w różowej pelerynce, malutką Norę bawiącą się przed wiejskim domkiem Babki. Ale zakończenie książki zdaje się mówić również o iluzoryczności powrotów. Wyprawa dorosłej Nory do tegoż domku nieoczekiwanie kończy się w pustce. Domku nie ma, jest pole porośnięte krzakami. Wypatrywane z dala znajome drzewa okazują się zdziczałe. Płynąca opodal rzeka zamienia się w rzekę Styks. Znad rzeki unosi się mgła. To już wszystko? Czy dotarliśmy do kresu pamięci? Nie jestem tego pewien. Czas w książkach Pośpiech płynie w wielu kierunkach na raz. Każde domknięcie może okazać się nowym otwarciem. Struna rozpięta między Miastem i Miasteczkiem nie wybrzmiała jeszcze do końca.


Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.