Lęk Wysokości****

Jan Pelczar | Utworzono: 2012-04-24 12:07 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Dla innych - filmowa terapia wstrząsowa, mnie pozostawiła obojętnym.

„Lęk wysokości” przemyślano wielowymiarowo: od tytułu, przez zaburzoną chronologię po zestawienie dwóch życiowych bytów – rodziny, którą się traci i rodziny, którą się zakłada. Podstawowa i pierwotna staje się wtedy obawa, by nie replikować zaburzeń, nie znosić ich w dół po drabinie pokoleń. Na dosłownym i metaforycznym lęku bohaterów się nie skończyło. Mam wrażenie, że scenariusz za długo czekał na realizację, a gotowy film z pewnością za długo czekał na premierę. To drugie może wpłynąć na porażkę, którą sam sobie zgotuje dystrybutor. Mija prawie rok od festiwalowego rozgłosu wokół fabularnego debiutu twórcy, który ma już na koncie oscarową nominację. To pierwsze zaszkodziło samemu „Lękowi” – wyszedł film dobry na skalę polską, ale już w zestawieniu światowym równający do średniej. Można go zmierzyć i zważyć na poziomie „Ki”, a nie o to przecież chodziło. Miał się wymykać ocenom, gwiazdkom i porównaniom, stać się jedynym w swoim rodzaju. Być może od pierwszych, krótkometrażowych, prób zmierzenia się z tematem przez reżysera Bartosza Konopkę, do ostatecznego, pełnometrażowego debiutu minęło zbyt wiele kolejnych wersji scenariusza. A przecież i Konopce i Piotrowi Borkowskiemu błędów w jego konstruowaniu zarzucić nie sposób.

Wspomniana "Ki" działa mi na emocje, irytuje. Tomka w „Lęku wysokości” oglądam beznamiętnie, czuje się jak lekarz, którego pacjent znalazł się za szybą. Dosłownie i w przenośni. A moje wrażenie pogłębia aktorski styl Marcina Dorocińskiego. Metoda sprawdziła się w „Róży”, w „Lęku” mi nie pomaga. Nie poczułem się aż zakłopotany szczerością wyznania relacji rodzinnej, jak po „Zabiłem swoją matkę” Xaviera Dolana. Nie pasuje mi do historii, opartej do pewnego stopnia na autentycznych wspomnieniach z życia reżysera, aktorskie i stylistyczne dążenie do perfekcji. A przecież Piotrowi Niemyjskiemu błędów w operatorskim konstruowaniu świata nie da się wytknąć.

Widzę sposób budowania u odbiorców wiedzy o przeskoku, chociażby majątkowym, dokonanym przez głównego bohatera, porównuję z podobnymi chwytami z „Eleny” i polskie kino znów nie staje po stronie dyskretnej, otwartej na inteligencję odbiorcy.

Z dbałości o każdy szczegół są też wyłomy. Widz może zauważyć, że pielęgniarka ze szpitala po godzinach pracuje w telewizyjnej reżyserce, dziennikarz wzruszy ramionami nad kolejną nie do końca trafną wizją jego zawodu, a co powiedzą sprzedawcy telewizorów?

Zamiast zadawać takie powierzchowne pytania, wolałbym zejść głębiej, analizować rozpad więzi rodzinnych wskutek choroby psychicznej, a właściwie wskutek bezradności syna, który wstydzi się napadów ojca. Chciałbym uczynić z „Lęku...” sztandar i wymachiwać nim jak obrazem fobii i uprzedzeń polskiego społeczeństwa, które z każdym odstępstwem od normy poradzić sobie nie umie. Zatrzymuje się jednak za szybą, nie dotyka mnie „Lęk wysokości” do żywego. I mogę jedynie na te sztandary wynieść Krzysztofa Stroińskiego, który z każdym kolejnym występem zrywa z manierą z czasów „Matek, żon i kochanek”. Jako ojciec tworzy kreację wybitną, poruszającą, zrodzoną bez żadnego lęku. Z wielką pewnością siebie, którą poznać można po strachu i niedowierzaniu w oczach.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.