"Sesje" ****, "Niemożliwe" ***

Jan Pelczar | Utworzono: 2013-01-23 07:10 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Dziś zaczynają z nich wychodzić szwy gatunkowej konwencji. W kinach są już „Sesje”, a w piątek premiera filmu „Niemożliwe”. Poza prawdziwymi historiami oba filmy opierają się na duetach aktorskich. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z parą, której ekranowe porozumienie i chemia porusza widzów, w drugiej produkcji możemy cytować komentatorów piłkarskich, którzy często mówią o „klasycznym meczu dwóch połówek”.

Zacznę od duetu gorszego. Naomi Watts i Ewan McGregor dzielą ekran właściwie jedynie w prologu. Małżeństwo z trójką dzieci przylatuje z Japonii do Tajlandii na wymarzone wakacje. Dla mężczyzny to chwila wytchnienia od pracy w korporacji, dla kobiety okazja, by porozmawiać o planach na przyszłość, na przykład o powrocie do Anglii. Już od pierwszej sceny w samolocie wiemy. że wydarzy się jakaś tragedia. Atmosferę podbija muzyka rodem z hiszpańskich horrorów, których reżyser „Impossible” Juan Antonio Bayona nigdy się nie wyprze. I rzeczywiście – najmocniejszy moment filmu to uderzenie fali tsunami, w feralne Boże Narodzenie 2004 roku. Efekty specjalne, zdjęcia i montaż robią w tej długiej sekwencji, powracającej później w kilku retrospekcjach, oszałamiające wrażenie. A bardziej przekonujący od Watts i McGregora jest debiutujący w kinie Tom Holland, nastolatek grający najstarszego syna ekranowego małżeństwa. Oparta na faktach historia poszukiwania członków rozłączonej kataklizmem rodziny ma ogromny potencjał. W części z Naomi Watts trzyma za gardło napięciem i wyciska łzy wzruszenia, kiedy na ekranie pojawia się Ewan McGregor czujemy już tylko zażenowanie. Bayona, chociaż wcale robić tego nie musi, nie rezygnuje ze znanych sobie chwytów rodem z kina grozy. Gdy w zdjęciach widzimy pieczołowicie zrekonstruowany obszar prawdziwej klęski żywiołowej, efekciarski montaż i takaż muzyka nie działają dobrze.



Charakterystyczna muzyka i sposób narracji to także przypadek filmu „Sesje”. Tu trudno odwołać się jednak do konkretnego gatunku filmowego, to raczej nurt amerykańskiego kina niezależnego, podrozdział: komediodramat. Z życia wzięte historie, opowiedziane z dystansem, ironicznie, przy szerokim udziale błyskotlwych dialogów. Całość jest filmowana w świetle bliskim naturalnemu, ale jednak stylizowanym. Z jednej strony to wiarygodna i oparta na niekoloryzowanych wspomnieniach historia nieuleczalnego mężczyzny, z drugiej „feel good movie” oparty na prawidłach komedii romantycznej. Cinema verité, ale z pieczątką projektanta przestrzeni. Niemal każda sekwencja ma swoją puentę, niczym kolejne rozdziały filmu albo odcinki serialu, na który „Sesje” z pewnością dałoby się przerobić.  Muzyka wybrzmiewa od pierwszej do ostatniej sceny, szczegółnie w przejściach między scenami. Jest odpowiednia, i charakterystyczna dla filmów z pieczątką trwającego właśnie festiwalu w Sundance. Rok temu „Sesje” dostały tam nagrodę publiczności.

Trzy lata temu w filmie „Wszystko w porządku” Lisa Cholodenko opowiedziała w podobny sposób o rodzinie zbudowanej przez dwie lesbijki, których potomstwo pragnie poznać biologicznego ojca. Półtora roku temu informowano o pracach nad serialową kontynuacją dla HBO. W międzyczasie oryginalność projektu mogła mocno zblednąć. „Wszystko w porządku” miało cztery nominacje do Oscara, „Sesje” otrzymały zaledwie jedną. Doceniono Helen Hunt, za rolę terapeutki, która spotyka się na tytułowych sesjach z głównym bohaterem. Dziennikarz i poeta Mark O’Brien, grany z poświęceniem i wrażliwością przez Johna Hawkesa, był chory na Heinego-Medina, poruszał się wszędzie na specjalnym łóżku, ze zbiornikiem tlenu.



W 38. roku życia zapragnął stracić dziewictwo. I w tym celu spotykał się z trenerką „cielesnej świadomości”. Sceny odkrywania seksualności przez ciężko chorego pacjenta potraktowano pruderyjnie, choć Helen Hunt kamera nie upiększa i jak na hollywoodzkie standardy jej rola jest odważna. Reżyser Ben Lewin, weteran telewizyjnych produkcji spłycił wymowę całości wprowadzając drugoplanową postać – katolickiego księdza, którego poczciwie wykreował William H.Macy. Rozbija to ekranowy duet, ale służy komedii w komediodramacie, bo w konfesjonale duchowny i niepełnosprawny rozprawiają o seksie, wzbogacając swe dialogi uwagami ogólnymi typu: „witajcie w świecie ludzi, codziennie ktoś łamie komuś serce”. 

Niestety niecodziennie ktoś łamie w kinie powszechnie przyjęte reguły, nawet w konwencjach, z którymi obcujemy od niedawna. Nieważne, czy podczas filmowej pracy nad traumami z niedawnej przeszłości, czy nad sposobem na ich przezwyciężanie, który nie wszędzie się jeszcze przyjął.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.