Open'er Festival 2016: Jedenastka najlepszych tegorocznego festiwalu

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2016-07-07 09:51 | Zmodyfikowano: 2016-07-07 09:51

Działo się i było radośnie, parafrazując jeden z letnich hymnów. Bramka Lewandowskiego wywołała nie mniejsze emocje niż dyskretne łzy Florence Welch, czwartkowy pożar foodtrucka zbalansowała sobotnia ulewa, a Flea śpiewający „Pooollsskaaa...Bialo Czerwonyi” urósł do roli poważnego kandydata w plebiscycie Mistrza Mowy Polskiej. Skoro o mowie, to czas na modę i pytanie jaka stylizacja cieszyła się największym powodzeniem?

Bynajmniej nie elegancko odprasowana koszula a'la Adam Nawałka, lecz wianek. Taki zwyczajny, pleciony. Ale już w połączeniu z obowiązkowym selfie stickiem stanowił dość ciekawy znak czasów.
A skoro jesteśmy jeszcze w ferworze piłkarskim, przed niedzielnym finałem Mistrzostw Europy we Francji, do bólu subiektywna 11-tka najlepszych gdyńskiego Open'er Festival 2016.

1. Strefa Kibica
Skoro na festiwalu znalazło się miejsce na strefę kina czy teatr, ku uciesze tysięcy kibiców, udało się również zainstalować i uruchomić telebim z transmisją. I to gdzie: pomiędzy Muzeum Sztuki Nowoczesnej (prezentującym ciekawą wystawę nt. kultury rave w Polsce) a sceną, na której występowała Maria Peszek. Widok ludzi śledzących mecz, którzy mimowolnie poruszali się w takt muzyki, nucąc słowa: Jak ten elektryk, co kiedyś wolność zaświecił jak światło / chcę włączyć dziś przycisk miłość, dalej będzie już łatwo; słowa, które właśnie tam i właśnie wtedy zabrzmiały przejmująco i nie do opisania.

Od tematów piłkarskich nie sposób było uciec. W niedzielę we Wrocławiu, Euro 2016 relacjonował dla nas Bruce Dickinson, na Open'erze w miniony czwartek, przepasany w pasie polską flagą, po raz kolejny udowadniający swoją niesamowitą muzykalność i rzadko spotykane wyczucie instrumentu – Flea – wspomagał nas dopingiem „Pooollsskaaa...Bialo Czerwonyi”.

2. David Bowie
Swoistą modą ostatnich miesięcy jest to, że w repertuar poszczególnych koncertów artyści włączają piosenki Davida Bowie. Nie inaczej było na Orange Main Stage, głównej festiwalowej scenie. Muzycy Red Hot Chili Peppers, utwory z dopiero co wydanego albumu „The Getaway”, przeplatali największymi hitami. Sam koncert mógł się podobać. Sekcja rytmiczna Smith – Flea wypełniła scenę funk-rockowym pulsem, a Josh Klinghoffer okazał się naprawdę sprawnym gitarzystą.

Set podstawowy zakończyło chóralnie odśpiewane „By the Way”, zaś bis rozpoczął wspomniany wyżej Klinghoffer. Pierwsze takty i niedowierzanie, to przecież „Warszawa”! Zdecydowanie jeden z piękniejszych momentów całego Open'er Festival 2016, choć tłumu niestety nie porwał.
Co innego „Give it Away”, który po raz kolejny pozwolił zaszaleć rekordowej widowni tegorocznego Open'era. Wracając do Bowiego, to nie RHCP zaczęli festiwalowe coverowanie a pierwszy środowy headliner, The Last Shadow Puppets, którzy zelektryzowali publikę porywającą wersją „Moonage Daydream”.

3. Marynarki
Albumem „Everything You’ve Come To Expect”, The Last Shadow Puppets wrócili po 8 latach, po raz pierwszy też zawitali w Polsce. Projekt Alexa Turnera i Mylesa Kane'a to wyciąg z najlepszych melodii, które korzeniami sięgają lat 1960. Klimat? The Last Shadow Puppets tworzą ścieżkę dźwiękową do własnego filmu, ale zamiast Denisa Fariny z „Crime Story” zdecydowanie lepiej pasuje tu Woody Harrelson z „True Detective”. Z pozoru stare i wysłużone patenty, podane zostają w taki sposób, że wirują w głowie na długo po skończonym seansie. Turner i Kane nie ukrywają, że The Last Shadow Puppets jest rodzajem odskoczni, gdzie mogą „trochę wyluzować i dobrze się bawić”. Ta zabawa widoczna była na scenie, zwłaszcza kiedy Turner zrzucił z siebie marynarkę i rozpoczął seksowny taniec, godny Elvisa Prelseya czy Toma Jonesa. Rockabilly doprawione metodą Stanisławskiego w pełnej krasie, ale pomijając fruwającą garderobę: świetny koncert!

Jeszcze lepszy występ dały cztery dziewczyny z Londynu: Ayşe Hassan, Fay Milton, Gemma Thompson i Jenny Beth, znane jako Savages. Czwartkowy wieczór na Alter Stage należał do nich oraz do nocy i ciemności. Dojmujący upał i duchota pod zadaszoną sceną powodowały, że gitara co rusz atakowała nasze bębenki z wykwintnością tłuczonego szkła, a teksty Beth uderzały w twarz niczym błyskawica. Savages nie kokietują publiczności, umizgi są im obce. Ta muzyka to czysty punk XXI w., kłujący ciało jak lodowaty prysznic. Najbardziej przejmującą scenę zobaczyliśmy w trakcie niemal finałowego „Adore”. Jenny Beth ocierając zroszone czoło, walcząc ostatkiem sił z własnym wstydem, w pewnym momencie jednym ruchem zdarła z siebie marynarkę, jakby chciała powiedzieć, że pomiędzy nią a tłumem nie ma już barier, nic nie może krępować tej muzyki i tych słów. I rzeczywiście nie krępowało, z głośników popłynął hymn Savages - „Fuckers”, dla wszystkich zbuntowanych i niezadowolonych tego świata.

4. Zaułek spustoszenia Cedrica Zavali
Ten sobotni koncert powinien zacząć się punktualnie o 19-tej. W końcu o 19.20 At The Drive In wyszli na scenę, dając jeden z krótszych (niespełna godzina), na pewno najbardziej naładowany energią i moim zdaniem – obok LCD Soundsystem – najlepszy koncert tegorocznego Open'era. Scena pod olbrzymim namiotem (Tent Stage) była niemym świadkiem tego, jak potężna ściana akordów gitarowych (Omar Rodriguez Lopez), niesiona nie dającym się zatrzymać buldożerem sekcji rytmicznej (Tony Hajjar, Paul Hinojos), rwała do przodu, zostawiając po sobie jedynie strzępy. Cedric Zavala – w formie. Skok na bęben basowy, by za chwilę wylecieć jak z procy w górę – zaliczony więcej niż raz. „Ostatnio byliśmy w Dani – było tak sobie. Wczoraj nie pamiętam nawet gdzie graliśmy. Ale tutaj, w Polsce jest tak jak zawsze powinno być” przekonywał jeden z kapryśniejszych frontmanów scen światowych. Zavala po chwili wylądował na rękach polskiej publiczności, by za moment wrócić na scenę i na powrót pogrążyć się w opętańczym tańcu, sprawiając piorunujące wrażenie!

Ilu było fanów ATDI, którzy czekali kilkanaście lat na posłuchanie na żywo „Arcarsenal” czy „Quarantined”? Pewnikiem jest, że na korzyść tego ognistego i pełnego inwencji hardcore punka, zagrała pogoda. Przed koncertem lało jak z cebra, a to z pewnością przyciągnęło pod namiot tych, którzy w planach nie mieli tandemu Zavala & Rodriguez, ale jakoś musieli przeczekać nawałnicę. Przed „One Armed Scissor”, Zavala raz jeszcze omiótł swoim opętańczym wzrokiem publiczność i zapowiedział, że na pewno pojawi się nowy album oraz to, że „dla takiej publiczności, do Polski, na klubowy występ ATDI chcą i muszą koniecznie wrócić”. A potem już, równo do 20.20, tańczył w swoim zaułku spustoszenia.

5. Zdziwienie
Absolutnie nikt nie zwabił magią swojego nazwiska takiego tłumu i to o tak wczesnej porze (17.45) jak Zbigniew Wodecki. Na kanwie wielkiego sukcesu odświeżonych przezeń i orkiestrę Mitch & Mitch nagrań z płyty „1976: A Space Odyssey” , w piątkowe popołudnie kilkanaście tysięcy ludzi przed Orange Main Stage urządziło swoisty piknik. Sycące połączenie popowych rytmów i zamaszystych intonacji skrzypcowych z orkiestrowym podmuchem zadziałało jak mieszanka wybuchowa – nikt nie stał, wszyscy tańczyli.

O ile wielki talent wokalno - instrumentalny Zbigniewa Wodeckiego jest poza wszelką dyskusją, o tyle o jego niedostatkach można by powiedzieć wiele w stosunku do Wiz Khalifa. Ale nie o wartości artystyczne szło podczas tego występu, ale o beztroskie skakanie w rytm płynących z głośnika bitów, o imprezę. A ta była przednia, w końcu widok kilkudziesięciu tysięcy osób, rytmicznie odrywających się od udeptanej trawy lotniska Babie Doły przy „Black And Yellow” - to widok niezapomniany. Zresztą Amerykanin był nie mało zaskoczony przyjęciem i reakcją publiczności, po drugim (trzecim?) kawałku z lekkim zdziwieniem mówiąc „Spokojnie, to nie jest nasza ostatnia piosenka. Trochę jeszcze tego mamy”.

6. Taniec
Były skoki, był i taniec. Największą dyskotekę rozkręcił finiszujący już w niedzielę Kygo, którego debiut („Cloud Nine”) ukazał się kilka tygodni przed festiwalem, ale potencjalna nieznajomość repertuaru nie przeszkadzała nikomu w zabawie. Z kolei James Murphy i jego aparycja źle opłacanego urzędnika, nie przeszkodziła nikomu cieszyć się koncertowym (niedługo też studyjnym!) obliczem LCD Soundsystem. Od lat Murphy posiada legitymację artysty poszukującego, artysty inteligentnego. Artysty, którego flagowy projekt, zwłaszcza w wersji na żywo, przyciąga publiczność w każdym zakątku świata. I rzeczywiście, piątkowy wieczór tuż po 22-ej na wyłączność zarezerwowany został dla rozedrganych rytmów, gdzie podrasowany naowfalowo rock'n'roll plastycznie przechodzi w worldbeat, udanie zahaczając też i o chamber pop i o współczesną elektronikę. W tym wszystkim była też dziwna do opowiedzenia ekspresja, która porywała kilkutysięczny tłum.

7. Zerwanie
Tańca nie zabrakło też rzecz jasna podczas występu oczekiwanego Pharella Williamsa. Ale zanim na dobre na scenie rozpoczęły się pląsy, Pharell próbował śpiewać sam (z dość przeciętnym skutkiem) oraz w duecie z sobą samym, z taśmy rzecz jasna. Playback i sztampa występu dość szybko została zerwana na rzecz grupy roztańczonych nastolatków, którzy zaproszeni na scenę, skutecznie otoczyli gwiazdę. Niedomagania wokalne sprawiły, że ten występ nie był szczególnie wysokich lotów, choć godna podkreślenia jest świetna gra perkusisty i basisty oraz rewelacyjna żeńska grupa wokalno – taneczna, wspomagająca producenta. Dzięki tym pierwszym „Get Lucky” czy „Blurred Lines” podbudowane zostały hipnotyzującym rytmem, kołysząc w tanecznym, funkującym pulsie, przy którym nie sposób było stać spokojnie. Natomiast cztery chórzystki/tancerki, spokojnie mogłyby konkurować z gdyńskimi cheerleaderkami, zaś odśpiewany przez nie „Hollaback Girl” zabrzmiał bardziej niż poprawnie.

O ile sobotę wieńczył występ Pharella, o tyle jej otwarcie należało do niekonwencjonalnego islandzkiego tria Sigur Rós, zawieszonego między post rockowymi pasażami a popową kameralistyką. Kiedy w piątek na zegarach wybiła północ, główną festiwalową scenę zaczarowali Islandczycy. Brzmi banalnie? Cóż, w końcu połowa mieszkańców tego kraju wierzy w istnienie elfów... Ta baśniowość i rozmarzenie słyszalne jest też w muzyce, bo Sigur Rós tworzą dopracowane brzmieniowo misterium, w którym epicka saga dźwiękowa nierozerwalnie łączy się z sugestywnymi wizualizacjami, tworzonymi na ekranie oraz za pomocą metalowych szkieletów, rozświetlanych padającymi promieniami laserowej zorzy polarnej.

Śpiew Jónsiego, wyróżniający się lakoniczną choć wyraźną melodyką, tej nocy był niczym wieloryb wynurzający się u brzegów islandzkiego fiordu, a smagana smyczkiem gitara, przeszywała zimnem ołowiu. Późna pora ale i chłód nocy atakowały skroń nieodpartą zmorą atlantyckiego wiatru, groźnego pomruku Hekli. Tak właśnie działa ta introwertyczna magia Islandczyków, która hipnotyzuje i trzyma w skupieniu tysiące słuchaczy. Wysłuchaliśmy nowego materiału ("Óveður") ale i klasyki (wspaniały, zagrany na finał katartyczny "Popplagið"), aż do zerwania ostatniego włosia ze smyczka, którym Jónsi przez półtorej godziny dyrygował emocjami.

8. Luz
W piątkowy wieczór, chwilę po 21-ej, na Alter Stage pojawił się Kurt Vile. Skojarzenia z niemieckim kompozytorem i współpracownikiem Bertolda Brechta narzucają się same, ale nie mają pokrycia. Muzyczna droga amerykańskiego Vile'a wiodła od pracy operator wózka widłowego, który w wolnych chwilach nagrywał swoje piosenki w domowym zaciszu. Domowy sznyt, z pewną dozą refleksyjności, daje się wyczuć w nagraniach studyjnych ale i od pierwszej minuty koncertu. Vile nie pozuje na gwiazdę, choć za takową uważają go przecież członkowie Sonic Youth, The National czy J. Mascis z Dinosaur Jr. Zaczyna od „Dust Bunnies” z ostatniej, świetnej płyty „B'lieve I'm Goin Down...”. Materiał z tego krążka miesza się z dźwiękami przełomowego „Smoke Ring For My Halo”. Krótkie „Thank You” są całą zapowiedzią poszczególnych utworów, ale Vile nie jest typem scenicznego gawędziarza. Zadowala się krótkimi pokrzykiwaniami niczym teksański poganiacz bydła. Ale w końcu jego muzyka wyrosła z amerykańskiej tradycji, gdzieś na skrzyżowaniu folkowego ducha Pete'a Seegera i wczesnego Dylana, z lekka dającą się wyczuć manierą wokalną Lou Reeda. Jednak w żadnym momencie nie trąci to myszką. Mało tego, im dłużej trwa koncert, tym Vile ujawnia swoje skłonności do dłuższych form, rozwijanych w gitarowych, neopsychodelicznych odlotach.

9. 20 minut
Tyle trwało zanim PJ Harvey po raz pierwszy i bardzo zdawkowo odezwała się do polskiej publiczności. Ale co to było za 20 minut! O tym, że „The Hope Six Demolition Project” jest albumem ważnym dla Artystki, PJ Harvey mówiła wielokrotnie. Ale słowa poparte muzyką są nieodpartym argumentem. Jeśli zaczynasz koncert 5 - ma nowymi piosenkami, musisz być niesamowicie przekonany o ich wadze gatunkowej, artystycznej okazałości.


Punktualnie o 20.30 na scenę wkroczył orszak przyodzianych jednolicie w czerń muzyków. Mistrzyni ceremonii, skinieniem głowy dała znak pochodowi instrumentalistów i zaczęła intonować „Chain of Keys”. Kiedy marszowe dźwięki przybrały na sile, rozpoczęła się jedna z najbardziej podniosłych pieśni ostatnich kilkunastu miesięcy, „The Ministry of Defence”. Perła w koronie „The Hope Six...”, która lśni na płycie niesamowitym blaskiem, w Gdyni zagrana została z niezwykłym smakiem, choć może nieco drażniła zachowawczym wykonaniem? A może to czepianie się na siłę. Może warto byłoby dodać nieco wariactwa, ale z drugiej strony – nie brakowało przecież żadnej nuty w tym świetnie wyważonym manifeście artystyczno-politycznym. Ale jeśli na scenie grają PJ Harvey, Mick Harvey, John Parish czy może być inaczej?


Pytaniem bez odpowiedzi pozostanie, czy PJ  była nieco zaskoczona bardzo ciepłym, radosnym wręcz przyjęciem publiczności? Czy spodziewała się przyjęcia stonowanego, wykalkulowanego na odpowiednią dozę emocji ale i samo zastanowienia nad kondycją świata, który odmalowała na „The Hope Six...”? PJ, a szczególnie Mick Harvey, schodząc ze sceny miny mieli nietęgie, widząc gorący aplazu. Nie było wyboru, trzeba było na nią wrócić, już ze starszym repertuarem.

10. Polska Reprezentacja
Cieszył gorąco przyjęty występ Zbigniewa Wodeckiego. Wielkie zainteresowanie fińskich (!) ale i amerykańskich mediów wzbudził pięknie wykonany katalog tradycyjnych pieśni przez Shy Albatross (fot. poniżej). Rysy i Dawid Podsiadło zgromadzili największe tłumy, a oniryczny koncert Kuby Ziołka skutecznie zahipnotyzował kilkusetosobową, wielonarodową publiczność, która doceniła wyjątkowe talent Artysty w łączeniu akustycznego folku z elektroniką.

11. Publiczność
O polskich fanach krążą już legendy w branży. My sami zresztą często słyszymy ze sceny, „jacy to jesteśmy fajni". Traktować to jako kurtuazję, czy rzeczywiście coś w tym jest? Florence Welch, która ze łzami w oczach i łamiącym się głosem dziękuje za wsparcie, za te wszystkie miłe chwile które spotkały ją w Polsce, raczej nie udaje. Kiedy na jedyny bis w trakcie trasy wychodzi wydawałoby się zdystansowana PJ Harvey, a nieco zawstydzony James Murphy przeprasza rozochoconych fanów (!), gdyż za chwilę będzie nieco spokojniej („New York, I Love You but You're Bringing Me Down”) - to dobitnie pokazuje, że mamy już wyrobioną markę.

Śpiewając „Things We Lost In The Fire” dla stojących w deszczu fanów, Dan Smith powiedział emocjonalnie: „Gramy tutaj po raz drugi i wiemy na pewno: Jesteście Najlepsi!”; dodając zaraz: „Pewnie często to słyszycie, ale ja naprawdę nie żartuję!”.

I również bez żartów pozostaje napisać: to był naprawdę b a r d z o  d o b r y festiwal!


Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.