Open'er Festival 2017

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2017-07-18 12:20 | Zmodyfikowano: 2017-07-18 12:20

TRADYCJA

Na Open'erze? Młoda czyli wianki i brokat, w tym roku w odwrocie. Do niełaski wrócił deszcz, przywołujący peleryny, kalosze i parasole. Z wymienionych nie było potrzeby korzystać podczas środowego występu Sorry Boys. Bela Komoszyńska bardzo wzruszona kilkunastotysięczną widownią, kilkukrotnie dała się ponieść emocjom, a wiatr niósł skutecznie przez całe lotnisko jej charakterystyczny głos rozbrzmiewający przy akompaniamencie rockowego składu oraz chóru Soul Connection Gospel Group.
Zamiłowanie wokalistki do twórczości PJ Harvey i Ewy Demarczyk jest wyczuwalne w szacie muzycznej tkanej przez grupę. Z kolei studiowana przez Komoszyńską etnologia i antropologia kultury oraz wieloletnia fascynacja rdzenną polską muzyką, zaowocowały zaproszeniem na scenę kurpiowskiej śpiewaczki Apolonii Nowak. Efekt? Właśnie taki:


Gości na scenę nie zapraszał Michael Kiwanuka. Anglik pod Tent Stage przyciągnął tak dużą liczbę słuchaczy, że ta wylała się kilkuset osobową falą poza gigantyczny namiot. Spokojny, bluesowy set, w wielkiej przewadze przynoszący materiał z zeszłorocznego „Love & Hate”, udanie balansował pomiędzy wokalnymi, soulowymi inklinacjami Kiwanuki, równoważąc je gitarowymi wstawkami Milesa Jamesa, a więc etatowego gitarzysta w składzie lidera. James popisywał się lekko improwizowanymi solówkami, sprawiając, że muzyka niespiesznie płynęła, zahaczając o odrealnienie żywcem wyjęte z oscarowej opowieści o Sixto Rodriguezie.

Do czasu kiedy Kiwanuka postanowił zupełnie skraść show. Przed 2 laty na płycie przygotowanej dla magazynu MOJO, artysta obłędnie wykonał „Ten Years Gone” z repertuaru Zeppelinów. Przed 3 tygodniami, w podobnym klimacie, w balladowej konwencji Billa Withersa emocjonalnie zaśpiewał i na wysoko przez ramię przewieszonej gitarze zagrał przeszywające solo, w jak sam wyznał „najwspanialszym utworze świata” - „Angel” Hendrixa. Czy to było najpiękniejsze wskrzeszenie tradycji na Open'erze? Nie.


Kiedy Josh Jove wyszedł na scenę i niedbałym ruchem odgarnął swoją blondwłosą czuprynę, Dick Dale mógłby poczuć się dumny, a Michael J. Fox zawstydzony. Dlaczego? The Shelters, którzy w niedzielne popołudnie na Alter Stage rozpoczęli występ od skrzącego się słońcem „Misirlou”, udowodnili, że Tarantino miał rację wybierając tak charakterystyczny otwieracz do „Pulp Fiction”. Jove – młody, choć już wirtuoz – zagrał co najmniej tak doskonale jak Dale przed półwieczem.
A co w tej układance robi nazwisko Fox? Gdyby dziś ogłosić casting na odtwórcę roli Marty'ego z „Powrotu do Przyszłości”, Jove byłyby murowanym kandydatem. Oldskolowy look rodem z końcówki lat 1950, charyzma, polot w grze i wyczucie rytmu znamionujące przyszłą gwiazdę.

The Shelters to w ogóle ciekawy przypadek. Wyłowieni przez Toma Petty'ego, który współprodukował ich zeszłoroczny debiut, są wyraźnie zakochani w rockabilly i hałaśliwym rock'n'rollu. Ich muzyka nie jest odkryciem. Ale na scenie są bardzo sprawni, energią mogliby obdzielić kilku innych open'erowych wykonawców. A Josh Jove, z głową na karku i przy kilku pomyślnych decyzjach, może sprawić, że będzie o głośno.
Pytanie: czy Jove był najlepszym gitarzystą na festiwalu? Rzut oka na tegoroczny line-up dostarczył odpowiedzi.

KLASA

Kiedy kilka lat temu Bruce Springsteen zaprosił Toma Morello do wspólnego wykonania tego UTWORU, nie podziewałem się, że dane mi będzie usłyszenie i zobaczenie na własne oczy, jak Tom powtarza ten patent (choć już nie w „The Ghost of Tom Joad” ale w „Take the Power Back”). W Gdyni naturalnie nie było Springsteena, nie było Lofgrena, ale Brad Wilk i Tim Commerford owszem. W rolę de la Rochy wcielił się tandem Chuck B i B-Real. Ten drugi, z przemoczoną arafatkę, maszerował wśród wiwatującego tłumu przed główna sceną piątkowych muzycznych zmagań. Deszcz siąpił niemiłosiernie, ale nie przeszkodziło to w skandowaniu każdego tekstu z katalogu RATM, ze szczególnym namaszczeniem „Bullet In The Head”, do którego miałem wrażenie B-Real został stworzony. Materiał RATM przeważał, ale „Insane In The Brain” czy „Jump Around” to pozycje, których nie mogło i nie zabrakło.
Przed występem zastanawiałem się, czy nie mamy aby do czynienia z ulepszonym cover bandem. Byłoby to krzywdzące twierdzenie. Sekcja RATM kontynuuje co prawda działalność pod nawiązującą ale jednak zmienioną nazwą, z pasją wykonując własny repertuar. Commerford gęsta pulsacją trzymał dosadny rytm, a Wilk udowodnił, że jego specyficzny metalowy groove – uderza oszczędnie, bijąc w bęben zza głowy – nie przypadkiem zainteresował Iommi'ego i Osbourne'a w kontekście pożegnalnej płyty Black Sabbath. Najbardziej dyskretny pokaz umiejętności dał schowany za gramofonami DJ Lord, choć to on otworzył pierwszy polski koncert Prophets Of The Rage. Amalgamat sceniczny RATM-Audioslave/Cypress Hill/Public Enemy zagrał w Gdyni prawdziwy koncert życzeń, ale już niedługo opublikuje autorski materiał, z jasnym przesłaniem

A Tom Morello? Wszyscy wiemy co i jak gra. Zaskoczenia nie było, jak zawsze igrał z przetwornikami i jak zwykle zachwycił. Wtedy i teraz, kiedy po kilkunastu dniach wspominam ten koncert. I podobnie jak reszta składu, dał z siebie wszystko. Czy przemawia przeze mnie siła sentymentu? Może. Ale zagrane a capella i zaśpiewane przez tysiące gardeł „Lika a Stone” – nie do opisania.
Podobnie zresztą jak korki tego dnia w Gdyni. Czas potrzebny do przebycia trasy Dworzec PKP – Open'er wyniósł blisko 3 godziny. Ile trwał koncert? Niespełna 90 minut.

Ile trwał koncert Solange? O tym wiedzą tylko ci, którzy nie spieszyli się na występ Radiohead. Z kolei zaczynanie akapitu od informacji czyją siostrą jest Solange, nie ma specjalnego sensu, biorąc pod uwagę z jakiego kalibru materiałem mieliśmy do czynienia na jej zeszłorocznym albumie „A Seat at the Table”. To był też szkielet gdyńskiego show.
Kilka miesięcy temu, kiedy złapałem się na tym, że ta płyta mi się zwyczajnie podoba, zadawałem sobie pytanie, jak to zabrzmi na żywo. „Niemożliwe, tego się nie da zagrać”. Okazało się, że nie doceniłem amerykańskiej artystki.
Wokalnie, doliczyłem się jednego, malutkiego potknięcia, akurat w „Cranes...”, ale za moment zostało one zamiecione pod dywan przez głos Solange, który niemal unosił płótno nad Alter Stage. Perfekcja, takie określenie będzie najskromniejszą laurką. Świetni muzycy, chórzystki, wszyscy w jednolitych pomarańczowych strojach, dzięki zbiorowej choreografii przywodzili na myśl Detroit wczesnych lat 1970. Ale nie dotrwałem do końca, zwyciężyło pragnienie zobaczenia Radiohead i myśl o pokonaniu trasy Tent-Main Stage.


The Kills przed rokiem nie dojechali na Off-a. Tym razem wszyscy byli na tyle zdrowi, że nic nie stało na przeszkodzie, by pojawić się w Polsce. Muzycznie koncert… nie zabił. Ot bardzo poprawnie odegrany wybór z dyskografii duetu Mosshart/Hince, ze szczególnym uwzględnieniem zeszłorocznego „Ash & Ice”.

Zresztą największy aplauz wzbudziły „Doing It to Death ” i „Heart of a Dog ”. Ale koncert The Kills to przede wszystkim Alison, w zapamiętaniu miotająca się na scenie, z uśmiechem dziękująca za wytrwanie w deszczu, rzucająca się raz po raz w swój opętańczy taniec. To zdecydowanie trzeba zobaczyć.

SZCZYT

Czyli Radiohead. Napiszę od razu: to był najlepszy koncert tegorocznej edycji Open'era. Oksfordzki skład od lat wyczekiwany był przez fanów jak i organizatorów festiwalu, którzy za cel postawili sobie ściągnięcie Yorke'a i spółki. Radiohead do tej pory gościli w 1994 r. w Sopocie, w 2009 r. w Poznaniu i w końcu w 2017 r. na Open'erze. Warto było czekać tyle lat!

Zaczęli od miarowego „Daydreaming” z ostatniej płyty, stopniowo zanurzając się w przeszłość (choć do „Pablo Honey” nie dotarli). Dla śledzących poczynania zespołu, środowa setlista nie była zaskoczeniem, za wyjątkiem tego, że na każdym koncercie tej trasy, ze stałej palety kilkunastu utworów zespół składa unikalny zestaw. To co mogło zaskoczyć (mogło?) to artyzm w niepolukrowanej nieprzystępnością formie, a ludzkiej, możliwie doskonałej postaci. To dyspozycja w jakiej znajdują się Anglicy, a przede wszystkim Yorke. Prowadzący dialog z samym sobą, mruczący w zapamiętaniu, zaklinający te kilkanaście metrów, na których preparował swój chocholi taniec. Gdyński występ ocierał się o mistycyzm i mógł wyzwolić wśród fanów tyle radości co najlepsze wesele, choć zagrany prawie na koniec „The National Anthem” wraz z radiowymi wtrętami, mógł o naszym polskim piekiełku przypomnieć...

Niezapomniane 150 minut, które najpiękniej zostało podsumowane podczas bisu, ale tego pierwszego. Kiedy po raz kolejny udali się w podróż do „OK Computer”, a Greenwood zaintonował „Let Down”, na ogromnym ekranie zobaczyliśmy nie rachityczne i agresywne wizualizacje, a całą 6-kę zwyczajnych ludzi. „And one day....I am going to grow wings”. Oni kilkukrotnie wzbijali się podczas koncertu. My tego lotu nie zapomnimy nigdy.

WIGOR

Występ Foo Fighters można określić jako Dave Grohl i goście. Począwszy od wspinania się na barierki oddzielające publiczność od sceny po dyrygowanie zespołem, Grohl był niepodzielnym królem ceremonii. Przekomarzanie się tłumem i wprzęgnięcie go do chóralnych śpiewów, w końcu zaproszenie kolegów do wystawienia sobie i nam krótkich autorskich wizytówek (co zagrał Rami Jaffe wie tylko on sam) bądź coverowych (świetne „Schools Out” w wykonaniu Pata Smeara), budowało napięcie tego występu.
Foo Fighters to fenomen w wydaniu na żywo. Przykład, że schematyczne kawałki podbite charyzmą lidera, stają się paliwem i pożywką dla tysięcy osób zgromadzonych w jednym miejscu. Wymiana energii między sceną a publicznością, pasja z jaką Grohl, Hawkins i reszta oddawali się grze - godna podziwu. O arytmię tych 140 minut Grohl zadbał sytuacyjnymi żartami, w kontekście ewentualnego bisu wspominając środowy „6 godzinny” set Radiohead i zapraszając na scenę Alisson Mosshart. Suspens i mistrzowskie rzemiosło, które wsysa i pozostawia apetyt na powtórkę...


Royal Blood zagrali pierwszy wielki koncert tej edycji. Mike Kerr i Ben Thatcher stworzyli potężną ścianę dźwięku, nijak mającą się do skromnego instrumentarium złożonego z perkusji i basu. Znikomy potencjał ludzki dało się odczuć przez pierwszy kwadrans koncertu, kiedy duet wydawał się przypięty pasami do sceny, grając nad wyraz konwencjonalnie. Ale napitek z Lynchburga skutecznie ulotnił zmęczenie po koncertowym maratonie młodych Anglików. Od „Come On Over” rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Wymyślny system wzmacniaczy i przetworników Kerra parował w basowej jatce, a Thatcher z lordowską dystynkcją wirował na podwyższeniu. Zresztą to on w pewnym momencie przerwał występ i pokusił się o wyznanie, że Gdynia i polska publiczność ładują zespołowi baterie. Kwintesencją tej muzycznej, trzymanej na krótkiej smyczy złości był wykrzyczany „Hole in Your Heart" przy wtórze basowych sprzężeń. A potem nastąpiła kawalkada z debiutanckiego albumu z „Ten Tonne Skeleton” na czele. Finał? Spójrzcie na ten obrazek i dołóżcie do tego z zapamiętaniem zagrane Iron Man


MŁODOŚĆ

Kerr raczył się napitkiem, Krzysztof Zalewski i Taco Hemingway raczyli się deszczem. Błysk w oku i entuzjazm z jakim niegdysiejszy laureat Idola walczył z chłodem i siekącym deszczem był ujmujący, podobnie jak „Poranek” zagrany wraz Pauliną Przybysz. Z kolei Taco Hemingway nie okazał się szamanem i na nic spełzło zaklinanie deszczu. Ale setki nasto-i-mniej latków wyśpiewały wraz z nim każdą linijkę tekstu. Pewnie nie do wszystkich trafia ten rodzaj chodnikowej erudycji, ale doświadczenie entuzjazmu tysięcy gardeł kiedy z laptopa popłynęły sample tego utworu, rozpoczynające „Szlugi i kalafiory” – bezcenne. W końcu zespół The Gun doczekał się stosownej recepcji.

George Ezra, który w 2014 i 2015 r. królował na listach Zjednoczonego Królestwa, wyśpiewując hity z Barceloną i Budapesztem w tle, w Gdyni sprawił, że na kilka chwil przestało siąpić i zza chmur wychyliło się mleczne słońce. Występ w rytmie podrasowanego popem-country, co prawda po kilku chwilach stał się całkiem przewidywalny, ale Ezra nadrabiał witalnością i nie nachalnym optymizmem, co przypomniało, że w muzyce najważniejsza jest radość.
Tej niestety zabrakło Benjaminowi Bookerowi. Czarnoskóry wokalista, który zafascynował Jacka White'a głębią i czystością gospelowych pieśni podanych z punkową werwą, w Gdyni miotał się pomiędzy spokojniejszymi nagraniami, które znaleźć możemy na jego tegorocznym albumie, by odpalając kolejnego papierosa udanie wcielić się w narowistą wersję Richiego Havensa. Szkoda tylko, że te przedzierzgnięcia było incydentalne.
Kevin Morby do Polski przywiózł zespół w nieco okrojonym składzie. Zabrakło chórków oraz obowiązkowych dęciaków. „I Have Been To The Mountain” zabrzmiało zatem zdecydowanie mniej okazale niż chociażby TUTAJ. Na szczęście było to jedyne rozczarowanie tego koncertu. Morby, który w miniony roku wydał powszechnie chwalony album, skupił się na tegorocznym materiale. Leniwy, momentami popadający w motoryczną manierę gitarowy blues, jak zwykle u niego był intrygująco ubrany w piosenkową formę, którą kilkukrotnie zrywał w gitarowych porywach. Morby jako wokalista i gitarzysta nie jest wybitny. Posiada jednak zdolność kreacji niebanalnego, intymnego klimatu, w którym jest miejsce na Reeda, na Dylana i na samego, mocno już charakterystycznego autora „City Music”.


Gdyński festiwal od 16 lat pozostaje oknem wystawowym dla tego co ważne we współczesnej muzyce. A że podmuch artyzmu permanentnie uderza w te nadmorskie okiennice, każdy znajdzie na Open'erze coś dla siebie. Miłośnicy „Starboy” mogli wyczekiwać „Karma Police”, tysiące skakać i wymachiwać zaciśniętą pięścią przy „Killing in the name of”, w końcu wszyscy nie raz zakląć po kolejnej nieudanej próbie ominięcia wertepów Babich Dołów.
I choć ostatecznie Abel T nie przekonał do siebie tłumów, z nawiązką zrobił to Thom Yorke. A że nie załkał „For a minute there I lost myself, I lost myself ...”... nic straconego! Ponoć karma wraca, prawda? Oby jak najszybciej.

 

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.