Jazztopad 2017: Radość i łzy [PODSUMOWANIE]

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2017-11-28 16:58 | Zmodyfikowano: 2017-11-28 17:00

Bardzo udane show - to chyba określenie jak ulał pasujące do przeszło półtoragodzinnego występu, którym Herbie Hancock wraz ze swoimi świetnymi sidemanami zamknął tegoroczny festiwal.
W programie nie zabrakło wyczekiwanych klasyków: „Watermelon Man” i zagranego na bis „Chameleon”, a program sięgający dekady lat 1970 uzupełniły „Actual Proof” i „Come Running to Me”, stosownie rozwinięte w stosunku do studyjnych pierwowzorów. Uwagę zwracał dialog na linii Hancock - Trevor Lawrence Jr. (perkusja, m.in. Alicia Keys, Quincy Jones, Kendrick Lamar), gdzie fortepian, początkowo dyktujący rytm za chwilę musiał się dostosować do szaleńczego tempa perkusji, niesionej groovem znanym tylko afroamerykańskim instrumentalistom. Jej puls wyznaczał dalsze ramy koncertu, wewnątrz którego Mistrz zachęcał grającego na klawiszach/saksofonie i obsługującego vocoder Terrace'a Martina do zabawy dźwiękami. Zresztą kto inny jak nie producent „To Pimp a Butterlfy” miałby być do tego bardziej skory?
Hancock tryskał dobrym humorem, a swoją konferansjerką wzbudził nie tylko aplauz publiczności ale i samych muzyków. Basista James Genus, do tej pory najdyskretniejszy na scenie, rozniecił największe emocje. Świetną grą – oczywiście – ale swoje zrobiła też wizytówką, którą wystawił mu główny bohater wieczoru: „(...) od pół roku jest z nami w trasie, ale tak naprawdę na co dzień zobaczycie go w Saturday Night Live Band”.
Kiedy na koniec występu popłynęła melodia „Cantaloupe Island”, po raz pierwszy dało się słyszeć tak siarczyste brawa. Takie same po kwadransie wywołały muzyków na bis oraz pożegnały ich tuż po ostatnim takcie Kameleona.

Obserwowanie elokwencji Herbiego Hancocka i towarzyszącego mu zespołu, tego jak wzajemnie słuchali się na scenie – rozkosz! Był też tego wieczoru krótki, liryczny moment, kiedy siedzący za fortepianem Hancock na chwilę zatopił się w muzyce i przypominał siebie sprzed lat, odkrywającego Chopina. Był też i Hancock przepasany swoim Rolandem AX-7, z wirtuozerstwem i uśmiechem kreślący nowe pola dla swojej muzyki. Słowem: nikt z NFMu nie mógł wyjść zawiedziony.


Tym najważniejszym wydarzeniem była jednak sobotnia, światowa premiera utworu „Red Waters, Black Sky”. Już w przedfestiwalowych zapowiedziach trzecia jazztopadowa wizyta autora tej suity, Charlesa Lloyda, zapowiadała się szczególnie. Zwłaszcza, że tym razem artysta komponował z myślą o chórze NFM i Lutosławski Quartet. A jeśli dodamy do tego, że jego ostatnie płyty zbierają wyłącznie wysokie noty (w tym wydana w czerwcu „Passin' Thru”), już samo to musiało zwiastować emocje.
Chwilę po 19.00 Charles Lloyd niespiesznym krokiem wyszedł na scenę i wraz ze swoim kwintetem rozpoczął spokojnym, wręcz sielskim tematem. Gdzieś z tyłu głowy kiełkowała myśl: „znam tę muzykę”. Czy była to kwestia pięknej i prostej melodii, błyskawicznie wnikającej w skronie? Nie wiem, ale skojarzenia z filmową twórczością Marka Knopflera („Local Hero”) początkowo wydawały się dziwnie natrętne. Instrumentarium kazało szukać podobieństw (gitarowy duet Bill Frisell, Greg Leisz), a prezentowane na ekranie zdjęcia i wizualizacje dotyczące Indian, sięgające bergmanowskiego tańca śmierci, z każdą minutą potęgowały narrację.


„Red Waters, Black Sky” inspirowana jest historią tzw. Szlaku Łez, mało chlubnej karty w historii Stanów Zjednoczonych (wielkie przesiedlenia Indian w latach trzydziestych XIX w., które w wyniku chorób i głodu pociągnęły za sobą tysiące ofiar). Dramaturgię opowieści kreśliły kolejne introdukcje grane przez Lutosławski Quartet, a nieprzeniknione niebo, widziane z perspektywy gigantycznego ekranu zawieszonego nad sceną, gęstniało i niknęło w czerni wraz z nasilającym się, lekko dronowym tłem, za które odpowiedzialna był hawajska gitara Leisza. Frisell z rzadka wchodził w dłuższe solówki, sekundował Lloydowi. A ten żonglował pomiędzy fletem, saksofonem i tárogató, odpowiednio wybuchających pełnym dźwiękiem by za moment dławić się krótkim, drgającym łkaniem. Powiązanie fragmentów suity w spójną całość nabrało szczególnego wymiaru podczas walki perkusyjnych szkwałów (Kendrick Scott) z solowymi popisami Lloyda, zakończonych przeszywającą wzruszeniem wokalizą Chóru NFM w finale utworu.


Na pierwszy bis wyszli we trójkę: Lloyd, Frisell, Leisz. Kilkuminutowe, radosne sola przywołały na scenę pozostałych muzyków kwintetu, Harisha Raghavana (kontrabas) i wspomnianego już Scotta. Ale to nie oni a Frisell piękną, długą solówką zamknął ten koncert.


Lloyd zdawał się mówić ze sceny, że w obecnych czasach niebo zasnuwa mrok. Znamienne, że pierwsze ogniwo przedstawionego nam łańcucha zdarzeń zostało zaczepione w XIX w., a mimo to w dziwny sposób splótł się on z losami Wrocławia - miasta, którego współczesny kamień węgielny wmurowali przesiedleńcy.

Czy Lloyd jest szamanem? Muzycznym na pewno tak! W jego krwiobiegu odzywają się echa Szlaku Łez (babka artysty, Sally Sunflower Whitecloud, odmówiła marszu by zostać przy swoim mężu, niewolniku), przywołujące wspomnienia i duchy przodków.

Na pytanie – „Czy i dla kogo „Red Waters, Black Sky” było doświadczeniem metafizycznym?” – odpowiedzi nie znam. Faktem natomiast pozostaje, że po zakończeniu koncertu, wielu zebranych miało łzy w oczach. Przebijające się z ekranu słońce zaszczepiło w nas cień nadziei...?


Tegoroczny Jazztopad był piękny. Po prostu. 10-dniowa celebracja muzyki pozwoliła odkryć nieznane, cieszyć się niezwykłą formą i sztuką wspomnianych tu Wielkich. Mam tylko szczerą nadzieję, że ta kapitalna edycja zostanie podsumowana wydaniem kolejnej płyty Charlesa Lloyda nagranej na Jazztopadzie. To wzruszenie musi do nas wrócić.

Reklama

Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.