Whiplash ***** (RECENZJA IANA PELCZARA)

Jan Pelczar | Utworzono: 2015-01-03 15:47 | Zmodyfikowano: 2015-01-03 15:47

Na filmie Damiena Chazelle'a siedziałem cały seans na skraju fotela. Wciągnęła mnie historia młodego perkusisty jazzowego, tresowanego do granic wytrzymałości przez surowego nauczyciela. W fikcyjnej prestiżowej nowojorskiej szkole muzycznej sama szansa wejścia na próbę do poważanego mistrza jest warta skrajnych poświęceń. Podwójny zwycięzca z Sundance swoją siłę czerpie z niebywałej ekranowej chemii wydobytej pomiędzy wiarygodnie grającym ucznia Milesem Tellerem i fenomenalnym J.K. Simmonsem w roli mistrza-perfekcjonisty. Sierżant Davis z "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka to przy profesorze Fletcherze z "Whiplash" doprawdy niewiniątko. W filmie, którego największym osiągnięciem jest genialne zmontowanie obrazu z dźwiękiem, z muzyką (montażysta Tom Cross może stać się prawdziwą gwiazdą w swoim fachu) Simmons daje prawdziwy koncert gry aktorskiej. Swoją postać, budującą własny prestiż na nagannych obyczajach, dyscyplinowaniu w wojskowym, opresyjnym stylu, metodach bardziej przynależnych fali niż edukacji, obdarza charyzmą i seksapilem. Fletcher w wykonaniu Simmonsa to facet, którego nie przestaje się słuchać nawet, gdy obraża, któremu nadstawia się drugi policzek, gdy bije, wystukując rytm.

To jest pierwszy fałsz filmu Damiana Chazelle'a. W rzeczywistości tacy gnębiciele są mniej atrakcyjni, bardziej psychopatyczni, a w ich działaniach więcej jest leczenia własnych kompleksów, niż wyznaczania wizji poza horyzont. Drugi fałsz wytknął "Whiplashowi" jeden z krytyków "New Yorkera", obnażając kłamstwo filmowej wersji anegdoty o Charliem Parkerze. Słynny muzyk podczas jednego z koncertów rzekomo o mało nie stracił głowy, tak zezłościł perkusistę Jo Jonesa. Publicznie upokorzony zamknął się na rok i ćwiczył, ćwiczył i jeszcze raz ćwiczył. Efektem była solówka, która przeszła do historii jazzu. Richard Brody przytoczył w swojej recenzji jednego z biografów Charliego "Birda" Parkera. Z relacji świadków wynika, że podczas słabego występu nie było mowy o niebezpiecznym zdarzeniu, jedynie o publicznym wyśmianiu. Prawdziwa jest także wieść o solówce, która sprawiła, że krytykom Parkera z wrażenia opadły szczęki, a szczęśliwym słuchaczom policzki spłynęły łzami radości.

Zasadnicza różnica polega na relacji, co robił Parker w ciągu roku pomiędzy występami. Według bohatera filmu "Whiplash" ćwiczył, trenował, doskonalił się dniami i nocami. W cytacie z biografa mowa jest tylko o słuchaniu muzyki, wspólnym koncertowaniu z przyjaciółmi, o czerpaniu inspiracji od innych, o życiu muzyką. I z tego czyni publicysta "New Yorkera" zasadny zarzut wobec filmu Chazelle'a: młody bohater nie żyje muzyką, nie gra w zespole, nie improwizuje w parku, kawiarni, czy na stacji metra, nie słucha i nie porównuje - jedynie szkoli się na potrzeby konkursu. Brak muzyki w sercu fabuły i w zdjęciach Sharone'a Meira to najbardziej istotne niedostatki "Whiplasha".

Dlaczego mimo to bronię obrazu Chazelle'a jako dobrego kina? Bo może być jak pociągnięcie batem, otrzeźwienie, w czasach lansowania, zbudowanej na oksymoronie, tezy o wyjątkowości każdego. I budzi gorącą dyskusję o granicach, których przekraczaniem zajmują się nie tylko sportowcy, także artyści. Do tej pory w kinie patrzyliśmy pod tym kątem głównie na historie taneczne. Jazz mógł się kojarzyć z zarwanymi nocami, kreatywną improwizacją. Bez cienia rygoru. Teraz pokrwawione stopy baletnic zostały zastąpione poranionymi kłykciami perkusisty. Nie ma pretensjonalnych wywodów o ciemnej sile i mrocznej stronie, które znamy np. z "Czarnego łabędzia". W ich miejsce zarysowano jedynie sytuację prywatną ucznia. Aroganckiego i nieczułego młodziana, wywyższającego się nad innych bez krzty pokory, wrażliwości, czy refleksji. W groteskowych scenach kulminacyjnych możemy uznać, że zatańczył, jak mu zagrali. Obraz to może zafałszowany i niedoskonały, ale ogląda się go znakomicie, a w pamięci wracać będzie miesiącami. Jak prawdziwy standard.

Reklama

Komentarze (4)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.
~film fabularny2015-01-09 02:46:16 z adresu IP: (31.61.xxx.xxx)
jest ostatnią ze sztuk byle jakich
~Natalia2015-01-05 20:20:13 z adresu IP: (78.30.xxx.xxx)
Nie uważam jak dwie osoby poniżej, żeby recenzja była bzdurna, bzdurne są jedynie przytoczone argumenty jakoby fikcja filmowa musiała perfekcyjnie oddawać informacje, którymi inspirował się reżyser. Dla mnie niedostatek filmu to tylko scena wypadku, wyszło to trochę zbyt fantastycznie (choć podskoczyłam w fotelu pewna, że zginął jak bohaterka Jednego Dnia :P) Emocjonujące dla mnie było poza samą tematyką muzyki, to jak bohaterowie toczyli ze sobą walkę. W idealnym świecie muzyka pewnie powstaje przy zachwycie naturą i ploteczkach z przyjaciółmi, jednak jestem w stanie uwierzyć,że właśnie takich wyrzeczeń, potu i łez wymaga to,żeby stać się prawdziwym talentem... Rzeczywiście jakby się zastanowić nad motywem porównanie do Czarnego Łabędzia jest trafione, jednak perfekcyjnie wyśrubowany Łabędź nie zapadł mi tak w pamięć jak ten film (poza finalną sceną).
~xyz2015-01-05 12:35:31 z adresu IP: (213.241.xxx.xxx)
Bzdurna recenzja. Doskonały film i aktorstwo!
~Kyś - Spectacular! blog2015-01-04 11:24:24 z adresu IP: (193.106.xxx.xxx)
Sierżant Hartman, a nie Davis, taka mała korekta. A film mnie zmiażdżył totalnie.